Kiedy swoje sukcesy zaczął odnosić Adam Małysz, nie miałam nawet 7 lat, i choć Turniej Czterech Skoczni przełomu wieków pamiętam jak przez mgłę, a właściwie nie tyle pamiętam, co znam z filmów na Youtubie, to właśnie wtedy stałam się zagorzałym kibicem skoków narciarskich. I gdy w jednym z ostatnich wywiadów Kamil Stoch powiedział, że wraz z kontuzją uczy się nowego zimowego życia, pomyślałam, że i my, kibice, uczymy się go wraz z nim.
Odnoszę dziwne i smutne wrażenie, że cofnęliśmy się do zamierzchłych czasów, w których był Małysz i długo, długo nic. W Małysza wcielił się Stoch, w Apoloniusza Tajnera Łukasz Kruczek, zmieniły się nazwiska członków polskiej ekipy, ale cała reszta wróciła na dawne tory. A już było tak pięknie, już, już wydawało nam się, że powstała polska kuźnia talentów, że oto na mamucie salony wkroczyła równie mamucia drużyna, która zajmie miejsce wieczne wygrywających Austriaków.
Rozpieścił nas ten 2014 rok, pozwolił uwierzyć, że nawet w Polsce, pozbawionej sportowego zaplecza, też można seryjnie wygrywać, odsyłając rywali w sportowy niebyt, w którym mogą walczyć o wszystkie miejsca w tabeli – poza pierwszym. Do tego przyzwyczaili nas i Małysz, i, trochę później, Stoch. Obok tego ostatniego w końcu pojawili się inni, rozprawiało się w mediach i nie tylko o medalach w konkursach drużynowych, o świetlanej przyszłości, o tym, że jak nie Stoch, to Ziobro, a jak nie Ziobro, to Żyła. I owszem, skoczków mamy niemało, ale okazuje się, że choć są, to jakby ich nie było. Bo co to za atrakcja oglądać Żyłę, który z 7. miejsca z wielkim hukiem spada na 15., bo „skacze głową zamiast ciałem”? Co to za atrakcja gapić się w telewizor, w którym o czołowe miejsca biją się Czesi, Austriacy, Niemcy, Słoweńcy Norwegowie i Szwajcar? A my? My bijemy się o pierwsze miejsca, owszem, tyle że od końca. Bynajmniej nie jest to ani zajmujące, ani tym bardziej emocjonujące. I nagle okazuje się, że kibicowanie bez dreszczyku niepewności, bez nadziei, że to właśnie Polak wskoczy na sportowy szczyt, nikogo nie cieszy. Co gorsze – mnie też nie.
I chociaż umiejętności naszym lotnikom odmówić nie można, bo w końcu kilku z nich już wygrywało konkursy Pucharu Świata, to bez wątpienia coś jest nie tak. Najbardziej nie tak jest chyba zrzucanie niepowodzeń na brak Kamila Stocha. Z jednej strony rozumiem, że Stoch jako lider drużyny stanowi pewną gwarancję spokoju, ale usprawiedliwianie słabych wyników wszystkich pozostałych skoczków nieobecnością lidera jest po prostu śmieszne. Media dolewają oliwy do ognia, Marek Rudziński wraz z Sebastianem Szczęsnym dwoją się i troją przed mikrofonami, żeby zatrzymać kibiców przed szklanym ekranem, zapraszają Małysza, żeby powspominał wiekopomne chwile swojej kariery, odwracając naszą uwagę od tego, co tu i teraz. A tu i teraz nie jest dobrze. Stocha nie ma, kiedy na dobre wróci i, co ważniejsze, w jakiej formie, nie wiadomo. Naiwnym byłoby przypuszczać, że wejdzie na skocznię po raz pierwszy po kilkutygodniowej przerwie i wygra w cuglach z całą czołówką Pucharu Świata, a ten oszałamiający wyczyn tak natchnie naszych spadaczy z progu, że z wrażenia uda im się mu dorównać. Żyła wyłączy myślenie, Kot poskromi ambicje, co doda mu skrzydeł, Murańka spełni oczekiwania, które pokłada się w nim od lat. Wybaczcie – w takie cuda nie wierzę. Nieobecność Stocha aż bije po oczach, jak biały śnieg, którego na skoczniach próżno w tym sezonie szukać. Jednak gdyby reszta naszej ekipy spisywała się na miarę swoich możliwości, pewnie raziłaby mniej, a ja nie miałabym poczucia, że coś, na co tyle czasu czekałam, wymyka mi się z rąk.
Stwierdzam, że to jednak wina tego „przebrzydłego” 2014 roku. Tych nadmiernych sukcesów, tego poczucia, że wszystko nam wychodzi, tych igrzysk olimpijskich w Soczi, tak pięknych, że aż obrzydliwych, bo pełnych złotych medali i trochę oszukanych nadziei na przyszłość. W końcu nawet kopacze z zielonego boiska zaczęli wygrywać, co ostatni raz zdarzało im się w czasach, które pamiętają już tylko nasi rodzice. Nawet człowiek znikąd, Stephane Antiga, żółtodziób i kumpel z boiska, poprowadził naszych siatkarzy do złota mistrzostw świata, i to rozgrywanych w kraju nad Wisłą. Złota, które nie miało prawa się udać, a jednak się udało. Tak, to właśnie dlatego zaczęło nam się wydawać, że polska drużyna, z Kamilem Stochem na czele, zdominuje skoki narciarskie. Bo zapomnieliśmy o goryczy porażki, rozpływając się w glorii tak licznych sukcesów.
Nie, to nie tak, że nie wierzę, że będzie lepiej. Wierzę, bo gdybym nie wierzyła, ten tekst pojawiłby się tu już kilka tygodni temu. A jednak pojawił się dopiero dziś, bo chciałam poczekać, dać czas i skoczkom, i trenerom na oswojenie się z brakiem lidera, na poukładanie klocków. Nie doczekałam się, stosując właściwą nomenklaturę, stwierdzam, że misternie układany domek z nart runął i przynajmniej na razie nikt nie może znaleźć właściwego (roz)wiązania, by go odbudować. Pozostaje nam czekać dalej i wierzyć, że skoro niemożliwe dwa złota igrzysk olimpijskich Stocha stały się możliwe, to jeszcze czekają nas piękne, emocjonujące chwile, w których przypomnimy sobie, jak to jest słuchać Mazurka Dąbrowskiego. Nie tylko w skokach, nie tylko w tym sezonie, ale przede wszystkim w nowym, 2015 roku.
Kasia NOWAK
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.