Złoto to ich ulubiony kolor. Srebrem i brązem też nie pogardzą, ale jednak co złoto, to złoto. To dla nich przeznaczono najwyższe miejsca na podium, uwielbienie kibiców, pokaźne sumy na koncie. Zdobyli setki, jeśli nie tysiące pucharów, medali i zwycięstw. Musieli zmierzyć się z oczekiwaniami milionów przed telewizorami i mimo to odnieśli wielki sukces. A jednak wcale nie sportowe zwycięstwo było tym najważniejszym.
Mówią, że w sporcie najistotniejsze są wyniki; w końcu dla przeciętnego kibica liczą się tylko ci, którym było dane dotrzeć na sportowy Olimp, którzy byli w stanie porwać tłumy i wzbudzić w nich miłość do sportu, uzależnić ich od ekstazy w chwilach zwycięstwa, choćby nie swojego. Jednak my, kibice, tak spragnieni osiągnięć, nie mamy świadomości, że sukces od porażki dzieli bardzo cienka granica, dla wielu nieprzekraczalna.
Bo okazuje się, że nie byłoby ani jednego podium, ani jednego medalu i ani jednego sukcesu, gdyby nie inne, może nawet większe i ważniejsze zwycięstwo – zwycięstwo nad samym sobą. Nad bólem, nad zniechęceniem, nad zmęczeniem, ale przede wszystkim nad „własną głową”, oczekiwaniami, ambicjami, presję wyniku. Każdy kibic skoków narciarskich dobrze pamięta rozżalenie Kamila Stocha, kiedy „nie wychodziło”, kiedy skocznia nie oddawała włożonego nakładu pracy, emocji, potu i łez. Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach uwierzyłby wtedy, że to właśnie on, rzucający kaskiem Kamil Stoch, zdobędzie trofeum, którego zabrakło w tak bogatej karierze Małysza? I do tego dwukrotnie na jednych igrzyskach? Albo że stanie się dla Petera Prevca takim samym olimpijskim pogromcą, jakim był Ammann dla Małysza? Życie postawiło przed naszym liderem trudne zadanie, któremu wielu by nie podołało. Musiał zmierzyć się z falą porównań z bodaj najlepszym skoczkiem pierwszej dekady XXI wieku. W czasach juniorskich skakał z Mateuszem Rutkowskim, któremu zwycięstwa przychodziły łatwo i szybko. Niestety – jak szybko przyszły, tak szybko odeszły w niepamięć. I pozostało tylko mgliste wspomnienie wraz z mniej mglistym i niechlubnym ciągiem dalszym. Może właśnie w tym tkwi tajemnica? Może właśnie czas, który Stoch poświęcił, by cokolwiek osiągnąć, nauczył go ciężkiej pracy, pokory, cierpliwości? Może musiał na własne oczy zobaczyć, jak kończy się kariera sportowca, który wpada w wir sukcesu i pieniędzy, by nigdy samemu takiego błędu nie popełnić? Tak, nie ma co ukrywać – droga Kamila Stocha do OLIMPijskiego szczytu była długa, kręta i wyboista, niepozbawiona kolein i licznych progów, ale czyż nie na tym polega urok sportu?
Ciężko nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że owe progi również dla pozostałych polskich skoczków stanowią nie lada wyzwanie. A to na progu zaśpią, a to wręcz przeciwnie, o ułamek sekundy wcześniej postanowią wyskoczyć w powietrze. W powietrzu też nie lepiej, a to źle powieje, a to krzywo się narta ułoży. I tak w kółko. Czyżby zwycięstwa to za wysokie progi dla podopiecznych Kruczka? Chyba niekoniecznie, skoro w zeszłym sezonie wygrywał nie tylko Stoch. Widocznie to nie próg jest winien, a głowa. Glowa obciążona presją jak najlepszego wyniku, zwycięstwa, może dorównania koledze. Nadmierne ambicje paraliżują, nie pozwalają na automatyzm, na radość z możliwości robienia tego, co się naprawdę kocha. A kiedy najważniejsze umyka sprzed oczu, zwyczajnie trudno o doby wynik.
Nie samymi skokami jednak kibic żyje, czas przenieść się w inne rewiry, acz niewiele oddalone. W końcu kiedy mowa o głowach, nie można zapomnieć o Justynie Kowalczyk, która hartem ducha udowodniła nam na igrzyskach olimpijskich w Soczi, że można biegać i ze złamaną stopą. Mówcie, co chcecie, ale nie wmówicie mi, że będąc kontuzjowaną, samym przygotowaniem fizycznym zdobyłaby złoto. Cudów nie ma – jej zwycięstwo zrodziło się nie gdzie indziej, jak tylko w myśli: „albo wygram, albo zdechnę”, fizyczna dyspozycja to atut, dobry dodatek do nastawienia psychicznego. Bo można być znakomicie przygotowanym, a jednak zaprzepaścić swoją szansę, albo tę jedyną, która nie nadarzyła się ani wcześniej, ani więcej się nie nadarzy, albo i szansę ostatnią.
Ciekawe zjawisko, ale odnoszę wrażenie, że szczególną rolę psychika odgrywa w sportach zimowych, zwłaszcza skokach narciarskich, tak bardzo technicznych, że aż automatycznych. Skokach, w których dbałość o detale to synonim sukcesu. Czyżby w wynoszonej na piedestał piłce nożnej ważniejsze były jednak nogi, jak zresztą sama nazwa sugeruje? Sukcesów w futbolówce jak nie było, tak nie ma, a pojedyncze lepsze mecze w eliminacjach do Euro 2016 jeszcze nie wróżą prosperity zielonego boiska. Ale czy ów brak osiągnięć to kwestia nóg ciut niesprawnych, czy głowy jakby przytłoczonej porażkami – tego nie wie nawet i sam trener. Musi wezwać psychoanalityka, może ten mu powie, choć i co do tego pewności nie mam. Sportowe głowy w końcu równie złożone jak kibicowskie gusta.
Cóż więcej rzec? Może tylko tyle, że najważniejsze zwycięstwo rodzi się nie gdzie indziej, jak tylko w głowie. Wolnej od natłoku myśli, oczekiwań, niepoprawnej wizji złotych medali czy sakiewki pełnej euro, franków szwajcarskich albo i dolarów. Albo będziemy twardo i z głową dążyć do celu, albo ją stracimy, a razem z nią szansę na stanie się człowiekiem spełnionym, którego nazwisko na stałe zapisze się wielkimi literami w sportowych kronikach.
Kasia NOWAK
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.