Jak zrealizować dobry film oparty na prawdziwej historii? Jak wiernie przedstawić wydarzenia? Jak nie przesadzić i nie zranić uczuć ludzi, dla których te wydarzenia mają prywatną wartość? Tego zadania podjęli się twórcy thrillera „Everest”, który w ubiegłym tygodniu trafił na ekrany polskich kin. Już na starcie zarobił ponad 40 milionów dolarów, ale czy rzeczywiście to najlepszy film tego roku?
Recenzenci przekonywali, że „Everest” trzeba obejrzeć w 3D. Mówili, że gra aktorska zapiera dech w piersiach, zdjęcia są fenomenalne, a efekty specjalnie to mistrzostwo świata.
Wycieczka na Everest
Ludzie mają różne pasje. Jedni zbierają znaczki, inni oglądają stare filmy, a jeszcze inni chodzą po górach. Im wyższe, tym lepsze. Uwielbiają adrenalinę, przesuwanie granic wytrzymałości do maksimum i udowadnianie sobie, że skoro mogę coś zrobić, to robię to. Właśnie tacy albo mniej więcej tacy są bohaterowie tego filmu.
Obraz w reżyserii Baltasara Kormákura skupia się na historii ośmiu himalaistów, którzy w maju 1996 roku chcieli zdobyć szczyt Mount Everestu. Wówczas aż piętnastu pasjonatów śnieżnych wspinaczek straciło życie. Byli pośród nich ludzie różni – jedni wspinali się zawodowo, inni na co dzień trudnili się mniej ryzykownymi zawodami, ale każdy zarobiony grosz odkładali na wycieczkę na Everest. Bo pod koniec lat 90. komercyjne wyprawy na najwyższe szczyty świata stawały się coraz popularniejsze.
Jeśli brzmi to jak zachcianki rozkapryszonych bogaczy, wcale nie powinno tak brzmieć. Wejście na szczyt wymaga od człowieka zdecydowanie więcej niż 65 tysięcy dolarów odłożonych na lokacie. To ogromny wysiłek, odpowiednie treningi, aklimatyzacja na niebagatelnych wysokościach. A takich trudów nie podejmują się zwykli bogacze. Robią to pasjonaci albo fanatycy.
Za wszelką cenę
Komercyjne wizyty na Evereście to mocno kontrowersyjny temat, ale skupmy się na tym, że każdy, kto się na to zdecydował, miał pełną świadomość ryzyka, jakie ta wyprawa ze sobą niesie. I tu wielki plus dla twórców filmu, którzy nie próbowali w spektakularny sposób pokazywać śmierci. Nie było widowiskowych upadków, wrzasków i lamentów. Śmierć nie została przerysowana, a dzięki interesującej prezentacji bohaterów – która ma miejsce na początku filmu – każdy widz może sam zbudować z nimi więź.
W tym przypadku można śmiało powiedzieć, że od samego początku była to wyprawa wysokiego ryzyka. Nie chodzi tylko o to, że wejście na szczyt to wielki wysiłek fizyczny i ciągła walka z brakiem tlenu. „Everest” pokazuje, że ludzki organizm jest nieprzewidywalny i w pewnych warunkach nawet najsilniejsi zwyczajnie nie dają rady. To film udowadniający, że siła walki może przenosić góry, ale nie z każdej sytuacji można wyjść cało.
Obrazowo i kinowo
Rzeczywiście „Everest” może pochwalić się pięknymi zdjęciami. Rzeczywiście są sceny, które mogą zapierać dech w piersiach, i rzeczywiście są takie, w których gra aktorska wynosi film na wyższy poziom. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że najlepiej poradziła sobie Keira Knightley i Jason Clarke, grający filmowe małżeństwo. Udało im się stworzyć bardzo autentyczne postaci, zagrać trudne sceny zbudowane na autentycznych słowach, które wypowiedzieli do siebie Rob Hall i Jan Hall.
Zastanawiało mnie, dlaczego Everest cieszy się tak dużą popularnością. Idąc do kina, byłam przekonania, że kasowy sukces zawdzięcza obsadzie, że ludzie chcą zobaczyć swoich ulubionych aktorów w nowych rolach. Mało wiary pokładałam w te wychwalane efekty 3D. Po obejrzeniu wiem już, że to gra aktorska oraz świadomość, że jest to film oparty na faktach budują to ogromne zainteresowanie.
Anna OSIŃSKA
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.