Spróbujcie tylko tknąć Syrię, a czeka was prawdziwe trzęsienie ziemi i wojna dziesięć razy gorsza niż w Afganistanie – tak ostrzegał zachodnie państwa prezydent Baszar al Asad w październiku 2011 roku, kiedy to Arabska Wiosna przeradzała się w krwawą wojnę domową. Pomylił się co do jednego. W czasie, gdy siły koalicji antyreżimowej bombardują syryjskie miasta, w atakach nie giną amerykańscy, francuscy czy brytyjscy żołnierze. Taki los spotyka rodowitych mieszkańców, a ci, którym udaje się przeżyć, zmuszeni są opuścić swoje domy w poszukiwaniu schronienia. Gdy we wrześniu tego roku swoje naloty rozpoczęła Rosja, liczba ofiar wśród cywilów drastycznie wzrosła.
Po niemal pięciu latach trwania konfliktu jedynymi przegranymi są zwykli Syryjczycy, którzy każdego dnia giną pod gruzami swoich domów. Opublikowany niedawno raport Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka nie pozostawia złudzeń – ulice miast coraz częściej spływają krwią cywilów. Tylko w październiku na ponad cztery tysiące zabitych, prawie pięćset ofiar stanowili zwykli obywatele, ginący od nalotów rosyjskich oraz rządowych sił powietrznych. Kolejne setki osób straciło życie od kul snajperów oraz bomb podkładanych przez siły Baszara al Asada. Kilka dni temu Amnesty International w swoim raporcie doszła do podobnych wniosków. Posunięto się nawet do stwierdzenia, że działania Rosjan mogą być zbrodnią wojenną. Rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych milczy, podczas gdy kolejne bomby sieją spustoszenie w Aleppo i innych syryjskich miastach.
Zawsze powtarzam, że najbezpieczniejszym miejscem jest linia frontu, bo tam przynajmniej nie ma nalotów – mówi pięćdziesięcioletni Aziz, chirurg z Aleppo. Według niego ataki nie są skierowane na obiekty wojskowe, tylko na domy i szpitale. Z tej właśnie przyczyny większość placówek medycznych została przeniesiona pod ziemię, a kolor ambulansów zmieniono na taki, który utrudni zidentyfikowanie ich z samolotu. Według niego nie ma znaczenia, kto bombarduje. Ataki na obiekty cywilne przeprowadzają zarówno siły prorządowe jak i koalicja antyreżimowa. Pod ciężarem jego wypowiedzi upada bilans ofiar przedstawiony przez SOPC, który wskazuje, że amerykańskie naloty przyczyniły się do śmierci tylko dwóch cywilów. Trudno jest jednak ocenić, kto ma rację, bo zarówno AI jak SOPC opierają się na filmach i relacjach świadków takich jak Aziz. W każdym razie nie podważa to samej tezy, według której liczba ofiar cywilnych po rozpoczęciu działań przez armię rosyjską wzrosła.
Po każdym bombardowaniu ludzie starają się wrócić do normalnego życia. Naprawiają swoje domy, chodzą do pracy, do szkoły i na spotkania ze znajomymi – mówi Maimouna Alammar z Syryjskiej Organizacji Praw Dziecka. Biorąc pod uwagę, że naloty odbywają się codziennie, tak naprawdę nie ma szans na normalne życie. Wielu ludzi, którym trauma nie pozwala pozostać w miejscu, gdzie spadły bomby, szuka bezpieczeństwa poza terytorium zrujnowanej Syrii. Kierunkiem są głównie sąsiednie państwa jak Turcja, gdzie przebywa obecnie niecałe dwa miliony uchodźców, Jordania, która przyjęła ich już ponad milion, ale także inne arabskie kraje m.in. Liban i Egipt. Niestety pogarszająca się sytuacja powoduje, że państwa te nie są w stanie bez wsparcia finansowego pomóc kolejnym rzeszom napływających Syryjczyków, co w konsekwencji powoduje dalszą emigrację do Europy. To wiąże się z kolejnym niebezpieczeństwem, związanym z przeprawą przez Morze Śródziemne, którego wody zabrały już kilka tysięcy istnień.
Większość Syryjczyków nie widzi szansy na poprawę sytuacji. Bliski Wschód wrze i to z niespotykaną dotąd siłą, a to za sprawą konfliktu interesów między Rosją, Stanami Zjednoczonymi oraz mocarstwami regionalnymi, jakimi są Arabia Saudyjska oraz Iran. Dodatkowo sytuację pogarsza islamistyczna rewolucja, ustanawiająca w 2014 roku na terenie Iraku oraz Syrii tzw. Państwo Islamskie, której pośrednim skutkiem było zaognienie się konfliktu między tureckim rządem a Partią Pracujących Kurdystanu, walczącą o autonomię mniejszości. Zarówno Turcja jak i kurdyjskie bojówki walczą u boku Stanów Zjednoczonych przeciwko PI, przy czym Powszechne Jednostki Ochrony, powiązane z PPK, wchodzą w skład opozycji przeciwko rządowi w Syrii. Z kolei Stany Zjednoczone wraz z Arabią Saudyjską oraz Kuwejtem wyposażają i szkolą Wolną Armię Syrii, składającą się z dezerterów armii Asada oraz kilkadziesiąt innych ugrupowań islamistycznych, których celem jest zarówno pokonanie syryjskiego reżimu jak i tzw. Państwa Islamskiego. Po drugiej stronie frontu znajduje się wieloletni sojusznik Asada, czyli Rosja, która pod koniec września rozpoczęła naloty na pozycje rebeliantów, utrzymując, że głównym celem działań jest pokonanie tzw. Państwa Islamskiego. Ale to nie wszystko. Broń i żołnierzy dostarcza Damaszkowi również Iran, główny przeciwnik Arabii Saudyjskiej oraz pochodząca z Libanu partia Hezbollah, uważana przez Stany Zjednoczone za organizację terrorystyczną.
W październiku Bashar al Asad zaproponował przeprowadzenie wyborów prezydenckich, w których za przyzwoleniem narodu wystartowałby on sam oraz wyraził gotowość na wprowadzenie zmian w konstytucji. W wywiadzie udzielonym stacji BBC zapewnił, że tylko dzięki poparciu syryjskich obywateli jego rząd jest w stanie od prawie pięciu lat przeciwstawiać się rebelii. Natomiast hiszpańskiej agencji informacyjnej EFE powiedział, że nigdy nie zgodzi się rozpocząć negocjacji pokojowych z obecnym składem antyreżimowej opozycji, wśród której znajdują się organizacje terrorystyczne, jaką jest m.in. Front al Nusra, będący syryjskim odłamem Al Kaidy. Z kolei ugrupowania opozycyjne nie zgodzą się na negocjacje z rządem na czele, którego stanąłby Asad. To niezbyt dobrze wróży rozmowom pokojowym, które mają się rozpocząć w styczniu na podstawie uchwalonej kilka dni temu rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Nawet jeżeli jakimś cudem uda się doprowadzić do rozmów pokojowych, wciąż pozostaje problem tzw. Państwa Islamskiego, które mimo tego że kontroluje coraz mniejsze terytorium, rozszerza swoje wpływy w Afganistanie, Libii oraz Jemenie. Syryjczycy krytykują Zachód za bierność, oskarżając Amerykę o wspieranie islamistów, natomiast Barack Obama w rozmowie z amerykańskimi publicystami, odpowiadając na pytania o interwencję wojsk lądowych w Syrii zapewnił, że dojdzie do tego tylko w sytuacji „katastrofalnego ataku”, który zakłóciłby normalne funkcjonowanie Stanów Zjednoczonych. Podkreślił, że obecnie byłoby to zaangażowanie niewspółmierne do zagrożenia oraz kosztowałoby życie setek amerykańskich żołnierzy, stając się jednocześnie wojną kosztowniejszą niż ta w Iraku.
Polityka destabilizacji sytuacji w Syrii, która jest celem Stanów Zjednoczonych skierowanym przeciwko rządowi Baszara al Asada, wspieranego przez głównego strategicznego rywala Białego Domu, jakim jest Rosja, dotychczas przyniosła śmierć około dwustu pięćdziesięciu tysiącom ludzi, a kolejne jedenaście milionów zmusiła do opuszczenia swoich domów. Niestety tak jak w przypadku poprzednich konfliktów w regionie Bliskiego Wschodu, również teraz mamy do czynienia z falą ekstremizmu islamskiego, z tą jednak różnicą, że obecnie ma on niespotykaną dotychczas siłę, która prawdopodobnie na dziesięciolecia będzie stanowiła zarzewie przemocy. W 2011 roku została otwarta „puszka Pandory”, której zapewne sam Baszar al Asad ostrzegając Zachód się nie spodziewał.
Grzegorz IWASIUTA
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.