Postanów nie postanawiać

Źródło: fancycrave.com.jpg

Źródło: fancycrave.com.jpg

Znów ten sam punkt. Okres jesienny to swoisty czas, w którym można już stwierdzić, że nie zrobiliśmy tego, co mieliśmy. Wraz z liśćmi spada motywacja, która ledwo egzystuje w jakimś zapomnianym kącie. Został ostatni kwartał, a plany z początku roku dzielą los naszego zapału do pracy – delikatnie mówiąc, znajdują się w pewnym ciemnym miejscu. Jeżeli więc doszedłeś do wniosku, że nie ma co walczyć z jesienną aurą, a skoro wcześniej złożonych postanowień nie udało ci się do tej pory zrealizować, to trzeba wysłać je w stan spoczynku i spróbować za rok, to spokojnie – ta grupa jest dość liczna. Cóż, bardzo liczna.

 Właściwie mam wrażenie, że większość społeczeństwa działa na podobnych zasadach. Tylko jaki jest sens w corocznej próbie oszukania rzeczywistości? Czy jeśli 1 stycznia polubimy fanpage Ewy Chodakowskiej na Facebook’u, zyskamy coś więcej oprócz dodatkowo obserwowanej strony? Mogę zrozumieć, że jest to swego rodzaju motywacja. Kupiłem karnet na siłownię albo plastry antynikotynowe więc automatycznie nie mam wyjścia, muszę z tego korzystać. Problem w tym, że niektórym umyka jedna ważna kwestia – sam karnet w portfelu formy na lato nam nie wyrobi.

Klub wzajemnej adoracji

 Umówmy się jednak, że postanowienia noworoczne zaczynają się ocierać o banał. Zaczęto więc podejmować się ich również w środku roku. Jaka jest różnica? Poza tym, że ktoś mógł wybrać cieplejszy miesiąc, sprawy ciągną się w podobny sposób. Początkowa faza euforii opada pod koniec miesiąca kiedy okazuje się, że poza deklaracjami trzeba wystrugać trochę chęci i wysiłku. Spotyka to zazwyczaj największą część, którą spokojnie można zakwalifikować do kolokwialnej grupy leni. Właściwie nie ważne kiedy zaczęli, jeśli mieliby to zrobić, zrobiliby to już dawno – a na pewno pomęczyliby się więcej niż dwa tygodnie. Dlaczego więc podejmujemy się tych wszystkich prób, na starcie skazanych na niepowodzenie spowodowane bagatelizowaniem środków, po które musimy sięgnąć? Stawiając sprawę jasno, bez wątpienia największy wpływ ma na to internet, który codziennie pokazuje nam pewne niedoścignione ideały którym powinniśmy (przynajmniej według jego polityki) starać się dorównać. Nasuwa mi się więc jeden rzeczownik, odpowiedzialny za większość nonsensów mających miejsce dookoła – znajoma nam presja. Koleżanka wzięła udział w wirtualnym fit wyzwaniu? Przecież nie mogę być gorsza, też pokażę, że podążam ścieżką uznaną powszechnie za atrakcyjną, pożądaną, czy jakkolwiek inaczej określaną. Właśnie w momencie gdy ktoś publicznie deklaruje się do zmiany samego siebie, wytwarza tym poczucie niedoskonałości u innych, a co za tym idzie wciąga w cały proces kolejnych delikwentów. I w ten sposób kręci się ta karuzela wzbudzania wzajemnego podziwu, z dużym naciskiem na to, że na tym się kończy – bo o tym, że X była na diecie tylko tydzień nikt nie poinformował Y, która z resztą też nie osiągnęła lepszego wyniku. Kto by się chwalił swoim słomianym zapałem, czyż nie? Żyją więc dalej po staremu, jednak nawzajem widzą się jako lepsze osoby, bo jeden polubiony fanpage wystarczył do stworzenia takiego obrazu.

Zrób to inaczej

 Układanie swojego życia pod publiczny kanon jednak nie powinno nas już dziwić. W końcu żyjemy w społeczeństwie, które jest w stanie poświęcić wiele dla dobrego zdjęcia na Instagramie – oczywiście aby zaimponować często randomowym obserwatorom. Ale czy naprawdę musimy chłonąć ten cały społeczny bełkot do tego stopnia, że na siłę staramy się zmieniać coś, za co w większości przypadków nie zabralibyśmy się gdyby nie obecnie panująca moda? Jeśli jednak ktoś poczuł pewną inspirację i naprawdę czuje, że pewne zmiany wpłyną na niego korzystnie, to niech nie stawia sobie nierealnych celów. Nie używa słów postanowień, nakładając na siebie tym samym swego rodzaju deklarację. Wprowadzajmy te modyfikacje stopniowo, w skali dostosowanej dla naszego organizmu.
A przede wszystkim, nie informujmy o tym całego świata. Poczucie, że ktoś wciąż patrzy nam na ręce aby sprawdzić nasz progres nie zawsze jest motywujące, w większości przypadków może prowadzić do frustracji – zwłaszcza gdy nie wszystko idzie tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Nie spodziewam się, że ten opisany trend minie, ale skoro stał się już tak popularny to chociaż wykorzystajmy go z głową! Zabierzmy się za coś, co nie zniechęci nas po pierwszych próbach, a raczej sprawi że poprzez przyjemność dojdziemy tam gdzie chcielibyśmy się znaleźć. Jeżeli sprawimy, że nie będzie to wymuszony proces funkcjonujący pod tzw. publikę, a raczej wewnętrzna chęć rozwoju, to gwarantuję że podczas przyszłorocznego jesiennego wieczoru będziecie wyliczać jedynie to co zrealizowaliście, a nie wspominać porzucone pięciokrotnie wyzwanie o piciu większej ilości wody.

Klaudia ZIMOWSKA

Dodaj komentarz