Jeśli okres przedświąteczny jest dla Ciebie równie przyjemny, co zaspokojenie gastrofazy po nocnych ekscesach na mieście, a myśl o odpaleniu świątecznej playlisty sprawia, że w Twoim serduszku czuć ciepło – wiedz, że nie jesteś sam. Dzisiaj nie przeczytasz o konsumpcjonizmie, odkrywaniu prawdziwego znaczenia grudniowych wydarzeń, nie przeczytasz też o „5 najlepszych prezentach dla…” (tutaj wpisać odpowiednią frazę). Dzisiaj będzie o zrobieniu prezentu sobie samemu. W wersji instant.
Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że grafiki znacznej części studenckiej braci są równie napięte, co gacie zawodników sumo i nie chodzi mi wcale o ich stroje. I choć, jak wiadomo, prawdziwy student „uczy się” raz, dwa, no może ewentualnie cztery razy (jeśli wliczymy w to sesje poprawkowe) w roku, to pieniądze na drzewach nie rosną, a zawartość słoików przywiezionych od kochanej mamy też ku naszemu zdziwieniu kiedyś się kończy! Ale do rzeczy: w kotle codzienności, goniąc od siedziby naszego kochanego korpo, do drzwi naszego kochanego wydziału, drzwi siłowni, drzwi mieszkania, bo spać gdzieś trzeba, drzwi setek innych miejsc – zapominamy o jednym: o nas samych. O odpoczynku, regeneracji, „odmóżdżeniu”, zwolnieniu tempa, znalezieniu chwili dla swoich myśli i przyjemności, nawet – a może zwłaszcza – w wersji „guilty pleasure”.
Podaruj sobie „święty” spokój
Czy między jednym a drugim projektem, jedną a… kolejną wstawianą na Instagram fotką, jedną a kolejną spędzaną na Facebooku godziną, nie zapominamy o tym jak to jest naprawdę odpoczywać, jak to jest naprawdę BYĆ? Wiem, co odpowiecie – nie mów mi jak mam żyć, nie jesteś moją prawdziwą matką (jak to ma w zwyczaju wykrzykiwać mój luby, kiedy próbuję namówić go do rozsądnych decyzji)! Pewnie, że nie jestem, ale czy nie mam racji? Piszę o tym wszystkim z prostego powodu – obecny, na szczęście chylący się ku upadkowi 2016 rok, wydusił ze mnie wszelkie soki życiowe, wyżuł mnie jak wyżuta zostaje guma Orbit po posiłku, a na koniec wypluł i zostawił na bruku. Rok pełen rozczarowań, skrajnych emocji, pracy ponad siły fizyczne i psychiczne. Rok, który zostawi po sobie gorzki posmak i wrażenie, że był żartem w złym guście, w którym każdy dzień był „Dniem świstaka”.
I choć święta większości kojarzą się z wielką gonitwą (buszowanie po galeriach w poszukiwaniu idealnych prezentów, a galerii ci u nas w Poznaniu dostatek!; gotowanie, pieczenie, sprzątanie, -anie), stresem i bezrefleksyjnie wydawanymi pieniędzmi, dla mnie to czas odpoczynku. Czas, w którym choćby się miasto waliło, a ulubiona zapiekanka serowa paliła – znajdę czas na seans filmów (tak, tak, Kevin też jest w repertuarze), poszukiwania kolejnych składanek świątecznych hitów (choć Spotify na szczęście przychodzi z pomocą), pieczenie pierniczków czy zrobienie domowych czekoladek. A zdecydowanie jest to czas, w którym wylogowuję się do życia, pamiętając, że choć żyjemy w rzeczywistości podwojonej – wirtualnej i „analogowej”, to tych kilka dni, kiedy nareszcie nie trzeba iść do pracy (nie trzeba iść gdziekolwiek, no chyba że do lodówki po kolejną dokładkę sałatki i bigosu) to chwile, które nie powinny być „świętem”, powinny być codziennością. Aż chciałoby się zaśpiewać „Zaopiekuj się mną” – pytanie tylko czy nie powinniśmy sami sobie tego nucić – nie czekając na prezenty i troskę innych, samemu je sobie serwować.
Święta instant dla opornych
Krok pierwszy: „wyloguj”.
Krok drugi: skompletuj zestaw wypoczynkowy wedle zasady: każdemu jego porno.
Krok trzeci: celebruj święty spokój.
Dominika PACYŃSKA
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.