Kombinacja czeska

Przed rozpoczęciem XXIII Zimowych Igrzysk Olimpijskich słyszeli o niej jedynie entuzjaści snowboardu. Dzisiaj zna ją cały sportowy świat, a jej nazwisko na zawsze zapisało się w historii Olimpizmu. Ester Ledecká została pierwszą kobietą w historii, która zdobyła dwa złote medale w dwóch różnych konkurencjach na jednych Zimowych Igrzyskach.

Zanim zapłonął olimpijski znicz wydawało się, że o miano największej kobiecej gwiazdy Igrzysk w Pjongczangu będą walczyły Mikaela Shiffrin, która zapowiadała walkę o pięć złotych medali w narciarstwie alpejskim, oraz Marit Bjørgen, która stanęła przed szansą na zostanie najlepszym zimowym olimpijczykiem w historii. O ile Norweżce udało się osiągnąć zamierzony cel i wyprzedzić w tabeli wszechczasów biathlonistę Ole Einara Bjørndalena, o tyle Amerykanka musiała się zadowolić jednym złotem oraz jednym srebrem. Jak się jednak okazuje, Shiffrin miała swój wkład w ogromny sukces Ledeckiej.

Triumf na pożyczonych nartach

Czeszka w supergigancie miała po prostu wystartować – na jej plastronie widniał 26. numer startowy, a w konkurencjach alpejskich im wyższy numer, tym mniejsze szanse na triumf (co ma związek z degradacją trasy wraz z kolejnymi przejazdami). Kiedy wyruszyła z bramki startowej na prowadzeniu była Austriaczka Anna Veith. Wydawało się nieprawdopodobne, by ktokolwiek był w stanie zjechać szybciej niż jej 1:21.12. Nawet gdy przy nazwisku Czeszki pojawiały się kolejne zielone międzyczasy, taki scenariusz wydawał się nieprawdopodobny. Wszyscy – od komentatorów po kibiców – spodziewali się, że na ostatnim odcinku zawodniczka z Pragi musi popełnić błąd. I tak też było – na jednym z zakrętów wyjechała bardzo szeroko, a na ostatnim skoku bardzo się wyprostowała, co powinno pozbawić ją nie tylko złota, ale w ogóle medalu. A jednak – po przejechaniu linii mety przy nazwisku Czeszki wyświetliła się jedynka.

To, co nastąpiło później przejdzie do historii sportu jako jedna z najdziwniejszych celebracji sukcesu – Ledecká patrzyła to na tablicę wyników, to na publiczność nie wierząc w to, co wyświetla się na telebimie. Jej wyraz twarzy, pełen szoku i niedowierzania, stał się jednym z najbardziej znamiennych obrazów tegorocznych Igrzysk. W przekazie telewizyjnym było słychać, jak kamerzysta mówi zawodniczce, że wygrała. Z jej ust padło tylko głośne “Nie”. Jak sama później przyznała, myślała, że jest to jakiś błąd pomiaru, który za chwilę zostanie zweryfikowany. To jednak nie był błąd – Ledeckiej dotarcie do mety zajęło 1:21.11. Jedną setną sekundy mniej niż Veith. Sukces był tak niespodziewany, że na Czeszkę nie czekał żaden z dziennikarzy z jej rodzimego kraju – wszyscy wybrali się na odbywający się w tym samym czasie mecz hokeja. Później, gdy na konferencji prasowej pojawiła się w goglach, stwierdziła, że nie może ich zdjąć, gdyż nie jest umalowana, bo nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie z nią dzisiaj rozmawiał. Później okazało się, że Ester nie startowała nawet na swoich nartach, a na sprzęcie pożyczonym od wspomnianej wcześniej Shiffrin. Historia wydawała się nieprawdopodobna. Jednak dla Ledeckiej nie był to koniec walki na koreańskim śniegu.

Inna deska, ta sama Ledecká

Dla Czeszki najważniejszym startem była rywalizacja w snowboardowym slalomie gigancie równoległym, która miała odbyć się 24 lutego – równo tydzień po pierwszym triumfie. W tej konkurencji reprezentantka Republiki Czeskiej, w przeciwieństwie do narciarstwa alpejskiego, była zdecydowaną faworytką. Ledecká z dużą przewagą prowadzi w Pucharze Świata. Bez wątpienia jednak zaskakujący triumf na trasie supergiganta nałożył na nią jeszcze większą presję. Miała świadomość, że jej przejazd będzie obserwowany przez kibiców z całego świata, którzy pożądają romantycznych sportowych historii. Nie zawiedli się. Czeszka zrobiła to, czego oczekiwał od niej sportowy świat – zdobyła drugie złoto na koreańskiej ziemi.

Nie było to jednak proste. Jak sama przyznała, początkowo po sukcesie miała problem z przestawieniem się z powrotem na deskę snowboardową. Jak przyznała po zawodach, gdy stanęła na starcie wszystko wróciło do normy: – Stałam tam i nagle wstąpiła we mnie znowu ta snowboardowa dziewczyna. Jechałam z pewnością, czerpiąc radość z wyścigów.

Przełamanie stereotypu

Ledecká pokazała światu, że da się łączyć zawodowe uprawianie narciarstwa i snowboardu. Dyscyplin, które pozornie wydają się podobne, a tak naprawdę są bardzo różne. Jak jednak pokazuje przykład Czeszki, jeżeli czegoś się bardzo chce, można do tego dojść . – Zdecydowałam się uprawiać obie dyscypliny i wiele osób mówiło mi, że to niemożliwe, by w obu być na szczycie. Oczywiście, nie jest to łatwe. Na pytanie, czy planuje wyspecjalizować się w którejś z nich stwierdziła: – Zamierzam postąpić według serca, a więc uprawiać na razie obie, ponieważ obie uwielbiam i kocham je uprawiać.

Ester Ledecká udowodniła, że nawet w dzisiejszym, tak czułym na drobne detale sporcie, jest miejsce dla sportowców łączących starty w dwóch dyscyplinach. Dodatkowo dowiodła, że można w obu być w światowej czołówce. Po raz ostatni na Zimowych Igrzyskach dwa złota w różnych sportach zdobył Norweg Johan Grøttumsbråten. Połączył on start w biegach narciarskich i kombinacji norweskiej. Miało to miejsce na II Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w St. Moritz, w 1928 r., 90 lat temu. W czasach, gdy sport wyglądał zupełnie inaczej, a same Igrzyska były zdecydowanie bliżej ideału wykreowanego przez barona de Coubertin. Dlatego zarówno dla mnie, jak i dla wielu innych miłośników sportu obrazem XXIII Zimowych Igrzysk Olimpijskich nie będzie Bjørgen, zostająca najbardziej utytułowanym olimpijczykiem w historii, ani Fourcade, z jednej strony pokazujący swoją wielkość, zdobywając kolejne złote medale, a z drugiej, że jest tylko człowiekiem, tracąc medal na ostatnim strzelaniu. Nie będzie nim nawet obrona tytułu przez Kamila Stocha czy historyczny brąz drużyny skoczków. Będzie nim zszokowana twarz Ester kilku sekund po ukończeniu supergiganta, gdy z niedowierzaniem patrzyła na to, co się wydarzyło. Jest to bowiem najpiękniejsza twarz sportu. Sportu, który zaskakuje, a przecież właśnie dlatego tak bardzo go uwielbiamy.

Rafał WANDZIOCH

Dodaj komentarz