Na początku ludzie śmiali się, że „Korona Królów” emitowana w TVP to nic innego jak „Świat Według Piastów”. Śmiali się i szydzili, że to będzie klapa, że to będzie dno i dwa metry mułu. Wiele tych komentarzy było czynionych z powodu upolitycznienia TVP i niechęci do publicznego nadawcy. Oczywiście to nawet rozumiem. Jednak tego nie akceptuję, ponieważ wielu tych ludzi nie podjęło się nawet obejrzenia kilku odcinków.
Ja jednak podjąłem się bliższego kontaktu z serialem. Bliższego, ponieważ byłem z nim przez ponad rok. Od początku 2018 do końca stycznia 2019 obejrzałem równo 167 odcinków „Korony Królów”. Dotąd miałem ten serial za swoje guilty pleasure, gdyż ta paździerzowa produkcja w jakiś sposób mi się podobała. Niestety, ta pokraczna magia się wyczerpała. Zaprzestałem poświęcania mojego czasu na ten serial i to na dobre.
Powstaje pytanie – co się na to składa. Dlaczego nagle w połowie sezonu drugiego przy 167 odcinku moja chęć do oglądania padła jak Polak tyrający na budowie za 1 600 zł brutto po 8 godzinach arbajtu? Złożyło się na to wiele rzeczy, co wymienię, by było czytelniej, w punktach.
1. Odszedł król – niech żyje Hausner
Zmiana głównego bohatera. Mateusza Króla, który grał w pierwszym sezonie oceniać można różnorako. Niemniej jednak jego postać, a raczej wizerunek, mocno skuł się z postacią Kazimierza Wielkiego. Dlatego też strzałem w stopę dla serialu była zmiana aktora pierwszoplanowego na Andrzeja Hausnera. Jednak to proces raczej akceptowalny, który ma mieć miejsce chociażby niebawem w kolejnym sezonie „The Crown”. Inną sprawą natomiast jest sprawa aktorów w ogóle.
2. Role, rze(sz) o ja pitole
Tomasz Sapryk, Sławomir Orzechowski, Robert Gonera, Halina Łabonarska – co z tego, że do ról w serialu zaprzęgnięto takich aktorów, z wieloletnim stażem i imponującym dorobkiem, skoro ich role są po prostu mizerne? Sprawiają wrażenie słabo napisanych, potraktowanych po macoszemu, niedających aktorom rozpostrzeć skrzydeł. Widać ich kunszt, szczególnie w kontraście do gry młodych aktorów. Co jednak z tego, skoro nie są w stanie uciągnąć serialu pod względem atrakcyjności? Marnie napisane role przekładają się na ograniczone pole manewru. Denerwują także nagłe absencje poszczególnych artystów, którzy nagle znikają z planu, by pojawić się w serialu znienacka, jak policja podczas spożywania na ulicy, kilka odcinków później. Przy tym nie wyjaśnia się ich nieobecności w ogóle. To zrozumiałe w sitcomach jak „Świat według Kiepskich”, ale nie w pełnoprawnym serialu, którym miała być „Korona Królów”.
3. Fabularna padaka, czyli grzech najgorszego sortu
Z punktem drugim wiąże się i trzeci. Ten dotyczy cholernie miałkiej fabuły. Kawał historii dotyczący życia Kazimierza Wielkiego starczyć mógłby dla napisania niejednego scenariusza. Mało tego – widać nawet, że scenarzyści serialu próbowali urozmaicić go o wątki węgierskie czy świdnickie, ale co z tego, skoro wszystko jest miałkie? Kanwą jest paplanina o polityce i o pośladkach Maryni, czyli gierki miłosne bohaterów. Są też potyczki zbrojne i walki, ale z racji małej zasobności kieszeni są one pomijane i jedynie wspominane po fakcie. To ostatnie szczególnie boli, bo uwypukla niską rangę serialu i pokazuje biedę, jaka dotyczy jego finansów.
Scenarzyści coś chyba chcieli zmienić, uatrakcyjnić wytartą już z nudów i mizerii fabułę wprowadzając odmienne wątki. Jednym z nich bez wątpienia był spór Karla, medyka, człowieka postępu, oświeconego naukowca z ojcem Eliaszem, który wierzy w leczniczą moc różańca i ziół. Z tego mógł być naprawdę fajny spór wiary z rozumem, ale zakończył się ledwie po 3 odcinkach.
Z kolei najgorszym, chyba najbardziej kontrowersyjnym i moim zdaniem niedopuszczalnym, był wątek Adelajdy-satanistki. Pochodząca z Hesji (Niemcy) królowa, była drugą żoną Kazimierza Wielkiego. Ta nigdy nie powiła polskiemu królowi potomka, co wiadomo z historii i powszechnie wiedza ta jest dostępna. W serialu (gra ją Aleksandra Przesław) niemiecka królowa pokazana jest jako wróg wszystkiego, co pozostało po pierwszej żonie Kazimierza. Swoimi działaniami terroryzuje litewskich poddanych króla, a także wchodzi w konszachty z diabłem, kiedy nie może zajść w ciążę. W serialu to pokazano w o wiele bardziej hardkorowy sposób. Nie tylko ona jednak jest złą Niemką. Jej dwórki również, ale także Kunad, artysta z Hesji, czy książę bawarski, który poślubił córkę Kazimierza, Kunegundę.
Ja miałem nieodparte wrażenie wplatania w serial podtekstów, jakoby Niemcy byli po prostu źli, bratali się z Szatanem, zachowywali wszetecznie, byli fałszywi i już. I nie ma gadania i koniec!
4. „Klaustrofobia” – mówi to panu coś?
Po 167 odcinkach z serialem wciąż miałem wrażenie, że wszystko dzieje się w tym samym, jednym miejscu. Nie bez powodu. Przez taki szmat czasu naliczyłem niecałe 10 lokacji, które składają się na cały serial (sic!). Może się mylę, ale wystarczy obejrzeć kilka wyciągniętych losowo odcinków, by zobaczyć, że tak naprawdę dana lokacja używana jest do bólu. Na myśli mam szczególnie sceny „komnatowe”. No nikt mnie, nie przekona, że korytarze i sale zamku w Świdnicy to nie korytarze i sale Wawelu w wersji light. Mała ilość lokacji, pozornie „zwiększana” innym wystrojem i rzutem kamer, sprawia, że serial uwypukla tylko swoją ubogość, podobnie jak przy fabularnej pustce.
5. Idea leży, ?????? ? ???? ??? ??????
Ten zarzut odnosi się do różnicy, jaką odznaczał się początek serialu w stosunku do jego obecnej formy. Jeszcze na początku próbowano chociaż starać się, by serial miał naprawdę wydźwięk i pomyślunek na poziomie. Pamiętam pierwsze odcinki, gdzie pruderyjne jak 70-letnia członkini kółka różańcowego im. Jana Pawła II, TVP1 zdecydowało się na pokazanie Marty Bryły w negliżu od tyłu. Widok tyleż zaskakujący, co dla oka przyjemny. Oprócz tej nagości, o którą później pokuszono się w przypadku piersi Cudki (Paulina Lasota), w późniejszych odcinkach nie było już nic. Nie chodzi jednak tutaj o „hehe, tyłek, cycki”, a raczej o uwiarygodnienie przekazu, pewną bezpośredniość, która uatrakcyjnia serial. Nie mówię o pełnoprawnych scenach seksu, zresztą godzina emisji nie pozwala, ale takie puszczanie oka do starszych widzów, było naprawdę przyjemne. To po prostu wznosi dzieło na wyższy poziom, doroślejszy.
Inną sprawą jest rozwiązanie kwestii zagranicznych. Chodzi mi w tym miejscu o podejście do języków, szczególnie do litewskiego i niemieckiego. W pierwszych odcinkach mieliśmy jeszcze możliwość usłyszenia, jak aktorzy grający Litwinów mówili po litewsku. Zdarzyły się nawet i sceny po niemiecku. Po tym naprawdę przyjemnym rozwiązaniu, który podobnie jak nagość, uwiarygadnia przekaz, nie zostało nic. Doszło do tego, że Krzyżacy, tak nienawidzący Polaków, we własnych murach gadają po polsku. Rozumiem to uproszczenie, ale szkoda rezygnować z dobrego rozwiązania, które wprowadziło się na początku.
To tak naprawdę pokrótce, ponieważ powodów, przez które przestałem oglądać serial jest jeszcze więcej. Mam w sumie o czym mówić, skoro widziałem aż 167 odcinków. Obecnie natomiast przerzuciłem się na format znany, lubiany i powszechnie szanowany. Mowa oczywiście o mojej młodzieńczej miłości z wrocławskiej ulicy Ćwiartki 3/4. W przeciwieństwie bowiem do „Korony królów” „Świat według Kiepskich” już dawno uznałem światem, w którym chętnie bym spędzał całe godziny, nawet spijając Mocnego Fulla z Ferdkiem przed telewizorem. W „Koronie królów” nie zabraliby mnie bowiem nawet na bitwę, bo brak kasy i statystów. A spędzać życie w kilku nudnych lokacjach i wymieniać się poglądami na temat ciał poszczególnych dwórek mnie nie kręci.
Przemysław TERLECKI