Powracająca moda na emo i tęsknota za jaskrawym popem początku XXI wieku coraz częściej znajduje swoje odbicie w dzisiejszej kulturze. Odpowiedzią na potrzeby odbiorców okazała się 17-letnia Billie Eilish. Oskarżana o bycie wtyczką przemysłu muzycznego ze względu na swoje rodzinne koneksje, w niesamowicie szybkim tempie osiągnęła komercyjny sukces. Zaowocowało to wydaniem debiutanckiej płyty „WHEN WE ALL FALL ASLEEP, WHERE DO WE GO?”. Czy album okaże się ostatecznym dowodem artystycznej jakości Eilish i pozwoli zamknąć usta sceptykom?
Billie znana jest z minimalistycznych opraw muzycznych i charakterystycznego, ściszonego falsetu. W tej mocno emocjonalnej stylistyce, utrzymana była większość singli wydanych na przestrzeni kariery piosenkarki. Współpracując ze swoim bratem producentem – Fineasem – stworzyła momentalnie rozpoznawalne brzmienie, nawiązujące do Lany Del Rey czy Lorde. Zaskakująco debiutancka płyta okazała się o wiele bardziej ryzykownym krokiem, próbą odnalezienia się na wcześniej nieeksploatowanych obszarach dźwięków.
Już otwierający płytę „Bad Guy” jest zwiastunem zmian. Utwór odbiega od znajomego mroku, na rzecz popu ubiegłej dekady, kojarzącego się z nagraniami Britney Spears. „Xanny” wprowadza z kolei klasyczne pianino, które zostaje szybko skontrowane przesterowanym basem. Silne basy grają na płycie dużą rolę, często dodając mocy statycznym bitom i wprowadzając dodatkową teksturę. Chyba jednak najciekawsze muzyczne poszukiwania mają miejsce w „all good girls go to hell”, które jest hołdem dla R’n’B przełomu wieków. Nie sposób słuchając go nie pomyśleć o takich zespołach jak Destiny’s Child czy TLC.
Najlepsze momenty na płycie mają swoje miejsce na jej początku. „Wish you were gay” to zdecydowanie najlepsza kompozycja, ze świetną, budującą napięcie progresją akordów w refrenie. Również syntezatory wykorzystane w utworze robią wrażenie świeżością, swoją barwą przypominają brzmienie takich wykonawców jak Flume czy Disclosure. Natomiast „when the party’s over” to popis zdolności wokalnych Eilish, z pięknie wykorzystaną harmonizacją i ciągle wzrastającą linią melodyczną pianina.
Mam jednak wrażenie, że druga część albumu nie dorównuje pierwszej, dezorientując słuchacza i wybijając go z rytmu. Pojawia się największy problem młodej artystki – ślepe podążanie za trendami. „Bury a friend” brzmi jak odrzut z sesji „Yeezus” Kanye’go Westa, wydaje się być słabą próbą industrial popu. Tak samo „ilomilo” bardziej intryguje samym tytułem niż rzeczywistą zawartością. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że na swoim półmetku album zapchany jest odrzutami. Sytuacje ratuje kilka ostatnich utworów, w których słychać starego ducha artystki, takich jak „listen before I go”.
To co jednak kluczowe w twórczości Eilish, to nie czasami szwankująca warstwa muzyczna, lecz naturalny urok i bardzo dojrzałe teksty, mając na uwadze jej młody wiek. Wiele krytyków czy słuchaczy zarzuca Billie gloryfikację depresji oraz nadawanie jej pozytywnej konotacji. Trudno nie zgodzić się z tym, że smutek często jest głównym tematem sfery lirycznej w utworach artystki. Ma to jednak na celu ukojenie własnych demonów, na pewno nie uznanie ich za chciane. W „all the good girls go to hell” pojawia się postać Lucyfera, stanowiącego metaforę wszystkich ciemnych stron z pozoru normalnych dziewczyn. Kolejnym często pojawiającym się motywem jest samobójstwo, które zazwyczaj pojawia się w kontekście miłosnego odrzucenia. „Take me to the rooftop/I wanna see the world when I stop breathing” brzmi niepokojąco spokojnie z ust Eilish.
Całość płyty potwierdza niesamowity potencjał drzemiący w nastoletniej wokalistce. Mimo kilku nietrafionych utworów, debiutancki long play oferuje emocjonalny wgląd w skomplikowany umysł młodej dziewczyny. Wszystko to wzbogacone jest ślicznymi melodiami, ponieważ trzeba przyznać, że Eilish jest perfekcyjnie przygotowaną do swojego fachu piosenkarką. Nieważne czy odniosła sukces poprzez związaną z przemysłem rodzinę, pierwsza płyta artystki udowadnia jej wrażliwość i niespotykany talent.
Ocena 7/10
Maksym DANISZEWSKI