Tytuł piłkarskiego mistrza Polski po raz pierwszy w historii powędrował do górnośląskich Gliwic. Do ostatnich sekund zakończonego w niedzielę sezonu nie było jednak wiadomo, kto swoją gablotę ozdobi efektownym trofeum. Zgłębiając się w historię polskiej ekstraklasy można się zdziwić, jak często o losach mistrzostwa decydowały detale.
Pierwsze mistrzostwa – czyli edycje do 1926 roku – rozstrzygane były w formule play-off. W kolejnym roku przyjęto format ligowy, który jest zdecydowanie bardziej atrakcyjny, a przede wszystkim sprawiedliwy. O triumfie decyduje bowiem większa liczba spotkań rozgrywanych przez kilka miesięcy. Cóż z tego, skoro niejednokrotnie i tak największe emocje budziły się w ostatnich minutach sezonu. Albo nawet… po nim, jak w przypadku rozgrywek z 1929 roku. W batalii najlepsza była krakowska Garbarnia, jednak po ostatnim gwizdku sędziego wciąż rozpatrywano kwestię meczu Warty Poznań z łódzkim Klubem Turystów, w którego barwach wystąpił rzekomo nieuprawniony Roman Żukowski. Na boisku wygrali łodzianie, lecz przy „zielonym stoliku” zmieniono decyzję i po swoje pierwsze mistrzostwo sięgnęli… warciarze.
W okresie przedwojennym kilkukrotnie przewaga mistrza nad wicemistrzem wynosiła jeden lub dwa punkty. Warto jednak zaznaczyć, że trudno było wówczas osiągnąć dużą przewagę, gdyż aż do sezonu 1994/95 za zwycięstwo przyznawano tylko dwa „oczka”. W 1932 roku prowadząca na kolejkę przed końcem Pogoń Lwów straciła szansę na swoje jedyne mistrzostwo w formule ligowej na rzecz Cracovii. Ta sama drużyna szesnaście lat później wraz z Wisłą zgromadziła na swym koncie taki sam dorobek. Jeśli przyjęlibyśmy pod uwagę współczesne kryteria, to Biała Gwiazda powinna sięgnąć po tytuł ze względu na lepszy bilans bramkowy. Regulamin nie przewidywał jednak takiej ewentualności, więc o mistrzostwie zadecydował mecz barażowy. Tutaj lepsze okazały się Pasy i zwyciężyły, jak do tej pory, po raz ostatni w krajowym czempionacie. W 1951 roku o tytule decydował natomiast… finał Pucharu Polski. To chyba najbardziej absurdalna sytuacja w historii rozgrywek. Gwardia (czyli Wisła) Kraków okazała się najlepsza w lidze, lecz mogła się tytułować jedynie Mistrzem Ligi. Krajowy puchar padły bowiem łupem Unii (Ruchu) Chorzów. W ten sposób zdobyli chyba najprostsze mistrzostwo w swoich dziejach.
Następne lata również są kopalnią niesamowitych historii w kwestii ostatnich kolejek rozgrywek. W 1954 roku w Chorzowie dochodzi do prawdziwej konsternacji. Ruch w końcówce ostatniego meczu traci gola i niemal pewne mistrzostwo na rzecz Polonii Bytom. Przy płycie boiska czekała już orkiestra, jednak w wyniku takich rozstrzygnięć rychło opuściła stadion. W sezonie 1975/76 po raz pierwszy wprowadzono zasadę mówiącą o tym, że w przypadku równej liczby punktów decydują bezpośrednie mecze, a nie, jak do tej pory, bilans bramkowy. Włodarze ligi jakby przeczuwali pismo nosem, gdyż cztery pierwsze drużyny zmieściły się w różnicy ledwie jednego punktu! Na tej regule skorzystali piłkarze Stali Mielec, natomiast drugi GKS Tychy na pocieszenie otrzymał… Puchar Dżentelmena. Znakomite emocje w ostatniej kolejce kampanii 1982/83 przeżywali też kibice Lecha Poznań, którzy musieli pokonać Górnika Zabrze, by po raz pierwszy cieszyć się z mistrzostwa. Sen się spełnił, gdyż Kolejorz wygrał 2:0 przy ogromnym wkładzie klubowej legendy, Mirosława Okońskiego.
Niestety, niektóre z ostatnich rozstrzygnięć przeszły do historii jako „niedziele cudów”. U schyłku sezonu 1981/82 o krok od tytułu był Śląsk Wrocław. Wystarczyło wygrać z Wisłą Kraków, lecz to się nie udało. Jakby tego było mało, gwiazda drużyny, Tadeusz Pawłowski, zmarnował rzut karny. Po latach mówi się o tym, że zarówno Śląsk, jak i Widzew licytowali się, a o tytule zadecydowała ostatecznie wyższa oferta finansowa łodzian dla Wisły. Krakowski klub zamieszany był także w największą aferę, dotyczącą zwycięstwa w lidze. Przed ostatnią kolejką Legia i ŁKS miały tyle samo punktów, a mistrza miał wyłonić bilans bramek. Oba zespoły ścigały się w strzelaniu goli swoim rywalom – przywołanej Wiśle i Olimpii Poznań. Końcowe wyniki 6:0 oraz 7:1 zszokowały opinię publiczną. Według PZPN-u „cała Polska widziała” szwindel, jakiego dokonały te cztery ekipy. Ostatecznie – pomimo braku twardych dowodów – ukarała je unieważnieniem obu meczów, a tytuł powędrował do Lecha. Legia nie może się z tym pogodzić do dziś i przypisuje sobie odebrane mistrzostwo.
Złośliwi mówią nawet, że rok później zabezpieczyli się na wypadek podobnej sytuacji i w ostatniej kolejce kupili sobie sędziego. Arbiter Sławomir Redziński wyrzucił z boiska trzech zawodników Górnika Zabrze, w wyniku czego legionistom udało się nie przegrać z walczącym o tytuł zespołem z Górnego Śląska. Tym razem żadnego zamieszania nie było, choć do myślenia daje fakt, że po meczu w Warszawie sędzia z Nowej Soli zakończył karierę i wyjechał z Polski…
O „pewnej reżyserii” mówiło się też w kontekście sezonu 1996/97, lecz w tym przypadku scenariusz przybrał taką formę, o jakiej nie śnili nawet najlepsi scenarzyści. W połowie lat 90. Legia i Widzew rządzili i dzielili w polskiej piłce. Już kampanię wcześniej ich rywalizacja trwała niemal do samego końca (Widzew zapewnił sobie tytuł kolejkę przed końcem), lecz następne zmagania zakończyły się jeszcze ciekawiej. Bezpośrednie spotkanie obu zespołów przypadło na przedostatnią, 33. kolejkę. Legia rozpoczęła je znakomicie, szybko wychodząc na dwubramkowe prowadzenie. Gdy przy Łazienkowskiej świętowano już tytuł (którego i tak jeszcze to zwycięstwo nie dałoby), to niesamowity hart ducha pokazali piłkarze z Łodzi. Choć w 88. minucie przegrywali 0:2, to odwrócili losy tego meczu na swoją korzyść! Eksperci są zgodni – pojedynek ten jest jedną z najlepszych wizytówek ekstraklasy w całej jej historii.
Na podobne emocje czekano do 2007 roku. Był to sezon sensacji, gdyż o tytuł do samego końca rywalizowało Zagłębie Lubin oraz GKS Bełchatów. Punkt przewagi przed ostatnią kolejką mieli Miedziowi, lecz czekało ich trudniejsze zadanie – wyjazd na stadion przy ulicy Łazienkowskiej. Wojskowi objęli prowadzenie w pierwszej połowie, jednak Zagłębie przechyliło szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Tytuł mimo to wisiał na włosku, gdyż w samej końcówce Legia wyrównała. Gol został nieuznany, chociaż pertraktacje między sędzią Hubertem Siejewiczem i jego asystentem trwała bardzo długo. Historię tamtych spotkań – choć z perspektywy przegranego Bełchatowa – znakomicie przedstawia film dokumentalny „Siedem dni do mistrzostwa”.
W tym zestawieniu nie może zabraknąć także ostatniej kolejki sezonu 2016/17. Na końcową dramaturgię miały na pewno wpływ dwa podziały: ligi na grupę mistrzowską i spadkową, a punktów po 30 seriach gier. O tytuł rywalizowały cztery zespoły, choć na pole position znajdowała się Legia. Stołeczny klub grał z Lechią Gdańsk, która przy odpowiednim zbiegu okoliczności mogła rzutem na taśmę wskoczyć na fotel lidera. W Białymstoku natomiast Jagiellonia mierzyła się z Lechem. Pierwszy mecz zakończył się bezbramkowym remisem, w drugim z kolei wiele się działo. Kolejorz prowadził już 2:0, jednak Jagiellonii udało się odrobić straty. Pod koniec spotkania „piłkę mistrzowską” miał Piotr Tomasik, który niedługo później… trafił do Poznania. Obrońca nie trafił do siatki i w Warszawie mogli wznieść ręce w geście triumfu.
Jakub PTAK