Ogier goniący własny ogon

To miał być ten sezon. Sezon, w którym Scuderia Ferrari wreszcie odzyska tak długo wyczekiwany tytuł mistrzów świata. To, że są na to szanse potwierdzały przedsezonowe testy, w których zespół z Maranello był zdecydowanie szybszy od swoich rywali. I choć czasy z wspomnianych jazd próbnych nie zawsze są odzwierciedleniem rzeczywistości, to nikt nie spodziewał się tego, co wydarzyło się w pierwszych pięciu wyścigach tegorocznych zmagań.

Już teraz można wnioskować, że tifosi powinni odłożyć swoje marzenia na przyszły rok. Pięć podwójnych zwycięstw Mercedesa w pierwszych pięciu wyścigach działa na wyobraźnię. Nigdy wcześniej coś takiego nie miało miejsca. Jest to więcej zawodów zakończonych na pozycjach 1-2 niż Ferrari ma przez ostatnią dekadę!

Owszem, można powiedzieć, że w Bahrajnie to czerwone samochody powinny zająć topowe miejsca na podium. Uniemożliwiła to jedynie awaria samochodu Charlesa Leclerca i podmuch wiatru, który obrócił Sebastiana Vettela. W ten weekend to Ferrari było mocniejsze. Na tym właśnie polega problem. Gdy Czerwoni popełniają błędy i nie są w stanie przekuć swojej przewagi na pozycje na podium, Mercedes skrzętnie wykorzystuje każde potknięcie swoich rywali. I tak jest od kilku sezonów.

Nie jest tak, że ekipa srebrnych strzał nie popełnia błędów. Różnica polega na tym, że gdy ich rywale robią to nagminnie, oni potrafią szybko się na nich uczyć i poprawiać zarówno samochód, jak i strukturę organizacyjną. W Mercedesie praktycznie nie zdarza się, by na stanowisku dowodzenia ktoś podjął błędną decyzję odnośnie zjazdy na pit stop. A gdy już się to zdarzyło w Austrii, to jeszcze w czasie wyścigu inżynier przepraszał Hamiltona za błąd. Natomiast ekipa Scuderii wydaje się żyć w swoim świecie, ciągle robią te same głupoty (inaczej tego nie da się nazwać). Przykład mieliśmy chociażby w Barcelonie – „mądre głowy” nie mogły się zdecydować, czy Maxa Verstappena powinien gonić jadący na zniszczonych oponach Vettel, czy mający znacznie szybsze tempo Leclerc. Gdy wreszcie podjęli decyzję, „gumy” Leclerca również uległy degradacji i z pogoni nic nie wyszło.

Innym elementem, który zawodzi w Ferrari, są kierowcy. A w zasadzie jeden kierowca – Sebastian Vettel. Co rok udowadnia, że radzenie sobie z presją nie jest jego najmocniejszą stroną. Przez jego wyczyny, polegające na kręceniu bączków w czasie wyścigu, nazwę głównego partnera ekipy – czyli Mission Winnow – zaczęto przerabiać na Mission Spinnow. Natomiast jego błąd i wypadnięcie z toru podczas prowadzenia w zeszłorocznym Grand Prix Niemiec całkowicie odwróciło przebieg sezonu. I to jest właśnie różnica między nim a Hamiltonem. Brytyjczyk w ostatnich latach stał się bezwzględnym torowym zabójcą, który potrafi odciąć się od zewnętrznego świata i perfekcyjnie wykorzystać nadarzające się okazje. Ten instynkt wreszcie obudził w sobie także Valtteri Bottas, przez co przewaga Mercedesa stała się jeszcze większa.

Po ostatnim wyścigu reporter holenderskiej telewizji Ziggo Sport, dusząc się śmiechem, poprosił Vettela, by ten podsumował ostatnich pięć lat swojej kariery. I choć był to tylko żart, to nie sposób nie dostrzec w nim smutnej prawdy. Niemiec miał być brakującym elementem układanki wielkiego Ferrari, a okazało się, że to nie w nim leżał problem. Stał się kolejnym, po Fernando Alonso, kierowcą, który za kierownicą czerwonego bolidu nie jest w stanie w pełni wykorzystać swojego potencjału. Stajnia z Maranello potrzebuje przede wszystkim zmian w pionie organizacyjnym. Poprzednie dwa okresy posuchy zakończyło wejście do zespołu osoby z zewnątrz – w latach 70. był to Luca di Montezemolo, a w 90. Ross Brawn. Dopiero świeże spojrzenie pozwalało odmienić zespół na tyle, by był on w stanie w pełni wykorzystać swój potencjał, który jest ogromny. I wydaje się, że tego potrzebują teraz najbardziej. Bez tego po raz kolejny mogą pogrążyć się w przeciętności i w przekonaniu o własnej wielkości. Bo w końcu są Ferrari.  

Rafał WANDZIOCH