Jak odrobić 10 punktów straty?

Mecz Wrocław – Lublin
(źródło: M. Karczewski, superstar.com.pl)

Po odjechaniu siedmiu kolejek ekstraligi nadszedł czas wielkich podsumowań, nadziei i liczenia. W połowie sezonu drużyny robią rachunek sumienia, a trenerzy i managerowie biorą do rąk kalkulatory. Kto będzie w play-off, kto spadnie, a kto będzie się bił w barażach? Po tej kolejce sytuacja wydaje się klarować.

Sześć meczów (jeden zaległy), tyle potrzebowali zawodnicy Get Well Toruń, by w końcu móc cieszyć się z pierwszego ligowego zwycięstwa (49-40). Drużyną, która im uległa była gorzowska Stal. Choć przez cały mecz było gorąco, tym razem Anioły wytrzymały napięcie i nie schowały głowy w piasek.

Po czwartym biegu torunianie przegrywali już czterema punktami. Wydawało się, że będzie to kolejne spotkanie bez historii, a na wygraną będą musieli jeszcze poczekać. Ósmy wyścig i 10 „oczek” przewagi nie dawały Aniołom dużych nadziei. Przełomowy okazał się dziewiąty. Gospodarze w składzie Norbert Kościuch i Chris Holder wyszli na podwójne prowadzenie, którego nie oddali do końca. Ta sama sytuacja powtórzyła się dwa biegi później. Niespodziewanie przed nominowanymi Anioły rozpostarły skrzydła i wygrywały czterema „oczkami”. Istnym horrorem okazał się wyścig 14. Dwa upadki, dwa wykluczenia i ostrzeżenie dały ostatecznie wynik 3:2 dla gospodarzy. Dopełnili tego w 15 biegu wygrywając podwójnie.

W ekipie toruńskich Aniołów tym, który odczarował mecz, był Kościuch i jego magiczne siedem punktów. Dobrze spisali się również Holderowie, Iversen, czy Doyle. Każdy zrobił swoje, co dało końcowy sukces. W drużynie przyjezdnych najlepszy, co było dużym zaskoczeniem, okazał się Woźniak. Zdobywca dziewięciu punktów pokonał nawet gwiazdę zespołu, Zmarzlika (siedem punktów). Do ósmego biegu gorzowianie radzili sobie świetnie, ale później wygrało doświadczenie na Motoarenie i długo wyczekiwana chęć zwycięstwa.

Mistrz traci pierwszy punkt

Trenerzy i zawodnicy Unii Leszno jadąc do Grudziądza nie spodziewali się, że spotkanie będzie czystą formalnością, ale z pewnością nie byli przygotowani na tak duży opór ze strony gospodarzy. Przez cały mecz atmosfera była wyjątkowo gorąca, a wynik do końca był wielką niewiadomą. Ostatecznie remis dla GKM-u uratował Artem Łaguta.

Zaczęło się od podwójnych zwycięstw z obu stron i wszyscy wiedzieli, że to nie będzie ani łatwe, ani przyjemne spotkanie. Później kolejne dwa 5:1, co dało ośmiopunktową przewagę gospodarzom. Dla pewnych siebie leszczynian było to swoiste zaskoczenie i pierwsza taka sytuacja w tym sezonie. Do dziewiątego biegu sytuacja dla Unii była mocno podbramkowa. Grudziądzanie zdążyli zbudować już 10-punktową przewagę. Jednak to nie przeszkodziło ubiegłorocznym Mistrzom Polski w zredukowaniu strat. Na początek 4:2, następnie dwa razy 5:1, 3:3 w obu biegach nominowanych i mieliśmy remis w całym spotkaniu (45:45).

Tego dnia ekipa z Grudziądza udowodniła, że na swoim obiekcie jest naprawdę silna, posiada atut toru i nawet Unia Leszno ma u niej spore problemy. Najlepsi w drużynie byli Artem Łaguta oraz Przemek Pawlicki. Mieli potencjał, by wygrać to spotkanie, ale pod koniec zdecydowanie zabrakło koncentracji i pewności siebie. Jednak co by nie mówić o GKM-e, to leszczynianie pokazali, że są zgraną ekipą i nawet 10 „oczek” przewagi nie jest w stanie ich zatrzymać, by odwrócić bieg spotkania. Najlepszy tym razem wśród przyjezdnych okazał się Piotr Pawlicki. Sporą porażkę indywidualną zaliczył Jarosław Hampel, zdobywca zaledwie jeden punkt. Być może Unia Leszno miała słabszy dzień, a być może to GKM postanowił jednak powalczyć o coś więcej niż szóste miejsce na koniec sezonu.

„Częstochowa potrzebuje punktów jak ryba wody”

W niedzielne popołudnie Falubaz Zielona Góra podejmował przy W69 Włókniarza Częstochowa. Mimo iż wydawałby się, że goście będą stawiać opór, to na torze nie było tego widać. Zielona Góra dominowała od początku do końca, mimo kilku potyczek. Częstochowa ledwo trzyma się na granicy „być albo nie być” w play-off, dlatego dużych punktów rzeczywiście potrzebuje jak ryba wody.

Zaczęło się nerwowo, bo od wykluczenia Przedpełskiego, który po konfrontacji z Pedersenem upadł na tor. Do szóstego biegu Falubaz powoli budował przewagę, jednak w siódmym wygrał podwójnie i prowadził już sześcioma „oczkami”. W dziewiątej gonitwie kolejne wykluczenie w ekipie gości zgarnął Miedziński, również po kontakcie z „Dzikiem”. Mimo wielkiego niezadowolenia częstochowskiego zawodnika, sędzia zdecydował, że upadek spowodowany był wyłącznie z jego winy. Dziesiąty wyścig to kolejna podwójna wygrana zielonogórzan. Mimo starań i odrabiania punktów Włókniarz nie poradził sobie z siłą Falubazu, co w rezultacie doprowadziło do jego ośmiopunktowej porażki (49-41).

W ekipie gospodarzy tym razem najlepszy był Patryk Dudek. Po ostatnim meczu w Lesznie dużo od niego oczekiwano, młody zawodnik wziął sobie wszystkie rady „do serca” i po prostu zrobił swoje. Dobrze też radziła sobie reszta drużyny. Wbrew pozorom, słabszy występ zaliczył Nicki Pedersen. Najlepsi wśród przyjezdnych byli Leon Madsen oraz Fredrik Lindgren. Nic w tym dziwnego, jednakże widać było, że zawodnicy męczyli się na zielonogórskim owalu i długo nie mogli znaleźć optymalnych ustawień. Jeśli Częstochowa ma ambicje na znalezienie się play-offach, nie może pozwolić sobie na utratę kolejnych punktów.

Grigorij Łaguta show

Sparta Wrocław, w piątkowe popołudnie, podejmowała na Stadionie Olimpijskim Motor Lublin. Lublinianie, po raz kolejny bez Andreasa Jonssona, przyjechali na Dolny Śląsk, by pokazać, że nie są w Ekstralidze przypadkowo. Mimo przegranej (47-43), plan można uznać za realizowany. Kiedy Grigorij Łaguta wrócił na tor, wszyscy z większym szacunkiem zaczęli spoglądać w stronę Lublina. I słusznie, Motor od początku sezonu pokazuje, że umie i chce jeździć w E-lidze. Strach pomyśleć co będzie, gdy do pełni dyspozycji wróci Andreas Jonsson.

Mecz zaczął się od remisów i lekkiej dominacji lublinian. W czwartym biegu wrocławianie naprawili swój błąd i szala przechyliła się na ich stronę. Powoli budowali przewagę, po ósmym wyścigu mieli na swoim koncie sześć „oczek” więcej niż goście. Dziewiąty należał do Motoru, odrobili dwa punkty, jednak Sparta nie dała za wygraną. Kilka remisów później znów dwa „oczka” wróciły na stronę wrocławską. Przed nominowanymi znowu było osiem punktów przewagi dla gospodarzy. Po 3:3 w 14, podwójnie w 15 wygrali goście, co dało im zaledwie cztery punkty straty.

Wśród gospodarzy najlepiej zaprezentował się Maciej Janowski, który w wielkim stylu wrócił po kontuzji. Świetny występ zaliczył również młodzieżowiec, Maksym Drabik. Jednak czegoś brakowało, wrocławianie nie czuli się do końca „swojo”. W Lublinie bez zmian, liderem nadal pozostaje „Grisza”. Rosjanin w siedmiu startach zdobył 17 punktów. Jednak tym razem nie było to „one man show”. Swoje dołożył także Mikkel Michelsen. Jednakże gdyby w drużynie z Małopolski jechał „stary, dobry” Jonsson, Sparta prawdopodobnie nie byłaby w stanie odeprzeć jej ataków.

Emilia RATAJCZAK