Docinki ze strony ekspertów, ciągłe kontuzje w drużynie i kilka meczów więcej w nogach od rywali – to nic dla Anwilu Włocławek, który w ostatni weekend obronił tytuł mistrza Polski koszykarzy. W finałowej rywalizacji, po zaciętej, 7-meczowej serii, okazał się lepszy od sąsiadów z Torunia.
Droga Anwilu do złota nie była w tym roku usłana różami. Można rzecz więcej – to jedna z najcięższych, jakie mistrz musiał pokonać w ostatnich latach. Gdyby ktoś przed rozpoczęciem play-offów powiedział mi, że drużyna z Włocławka znowu utonie w blasku złota, pewnie kazałabym mu udać się do specjalisty. Pomimo, że jestem z natury kibicem patrzącym na wszystko przez różowe okulary. To się nie miało prawa udać. Za wiele czynników opowiadało się przeciwko nam. Ci zawodnicy i ci trenerzy znowu udowodnili jednak, że nie warto ich przedwcześnie skreślać.
Czas niepewności
Po wyczekiwanym mistrzostwie w sezonie 2017/2018, nadeszła brutalna rzeczywistość w czasie okienka transferowego. Z drużyny odeszła większość koszykarzy, pozostała jedynie część solidnego, polskiego składu. Jedynie, bo na miejsce zagranicznych gwiazd zatrudniono owszem ludzi z całkiem bogatym CV, jednak jak się później okazało nie potrafiących dostosować się do specyficznej, opartej na różnych wariantach defensywnych, taktyki trenera Igora Milicica. Zespół nie zawodził w polskiej lidze, choć nie grał tak porywająco i przekonywująco jak rok wcześniej. Rundę zasadniczą zakończył na czwartym miejscu. Krajowe rozgrywki łączył z występami w Lidze Mistrzów, gdzie do postawy „Rottweilerów” nie można było mieć pretensji. Mając kilkukrotnie mniejszy budżet i słabszy na papierze skład, włocławianie potrafili do ostatnich sekund walczyć z utytułowanymi ekipami z Rosji czy Włoch. Do zwycięstw i finalnie awansu z grupy brakowało im jednak, jak sam coach podkreślał po sezonie, „pierwiastka magii”, graczy, który swoimi zagraniami przechyliliby wygraną na naszą korzyść. Zestaw koszykarzy na tamtą chwilę potrzebował zmian. Nie spodziewano się jednak, że okażą się one tak gruntowne. Z Włocławka na początku lutego wyjechali Mateusz Kostrzewski, Vladimir Mihailović i Nikola Marković, a w ich miejsce zatrudnieni zostali Ivan Almeida i Aleksander Czyż.
Powrót tego pierwszego okazał się prawdziwą bombą. Kapowerdeńczyk był największą gwiazdą ubiegłorocznego Anwilu, który rozkochał w sobie publikę. Jego efektowne wsady podnosiły z miejsc Hali Mistrzów każdego, a on sam został wybrany MVP sezonu zasadniczego. Nic więc dziwnego, że gdy okazało się, że zawodnik z Wysp Zielonego Przylądka odchodzi do estońskiego Kalevu Tallin, zostawił w stolicy Kujaw tłum rozczarowanych kibiców. W nowym klubie popularny „El Condor” grał bardzo dobrze do czasu odniesienia poważnej kontuzji stopy, która uniemożliwiła mu występy przez prawie trzy miesiące. Już wtedy mówiło się w kuluarach o pierwszych telefonach ze strony włodarzy, co wprawiło włocławian w prawdziwą euforię. Miłość do Ivana była tak wielka, że gdy fani dowiedzieli się o podjęciu negocjacji odnośnie jego powrotu, urządzili zbiórkę pieniędzy, by pomóc w sfinalizowaniu transferu. Zebrali pokaźną sumę, bo ponad 50 tysięcy złotych. Gdy doszło do porozumienia, grupa najwierniejszych kibiców pojechała na lotnisko Chopina, by powitać zawodnika jak króla. Dosłownie, bo z koroną, berłem i śpiewami. Sam Almeida był bardzo zaskoczony i wzruszony. Na każdym kroku podkreślał, jak bardzo docenia to, co dostaje od, jak sam mówi, „najlepszych fanów na świecie”.
Dlaczego tak bardzo podkreślam ten transfer? Bo był on kluczowy w kontekście wywalczenia złotego medalu. Ivan został naturalnym liderem (i późniejszym MVP finałów), kimś, kto weźmie na siebie odpowiedzialność, szczególnie w końcówkach meczów. A tego brakowało Anwilowi w fazie zasadniczej. Kompromitujące porażki z beniaminkiem ze Stargardu czy upadającym z powodu problemów finansowych AZS-em Koszalin chwały nie przynosiły, obnażały wręcz wszystkie słabości. I choć początki Almeidy nie pozwalały przypuszczać, że złoty sen się powtórzy, fani cierpliwie czekali. Wiedzieli, że prędzej czy później król i jego kompania pokażą mistrzowski charakter.
Droga na szczyt
Powiedzieć, że Anwil nie był faworytem do mistrzostwa Polski to jak nic nie powiedzieć. To myślenie kibiców i ekspertów potęgowały liczne kontuzje, które nie opuszczały zespół praktycznie przez cały sezon. W ostatnim meczu przed fazą play-off urazu kolana doznał Josip Sobin. W samym finale Michał Ignerski, którego zakontraktowano w połowie sezonu, zerwał więzadła krzyżowe, lądując po efektownym wsadzie. Wielu koszykarzy grało na własną odpowiedzialność z niedoleczonymi problemami. Nie przeszkodziło to w pokonaniu 3-0 w serii ćwierćfinałowej Stali Ostrów, odwróceniu rywalizacji półfinałowej z 0-2 na 3-2 z Arką Gdynią (z którą nie potrafiliśmy wygrać ani jednego meczu do tamtego momentu) i finalnie potwierdzeniu dominacji w województwie kujawsko-pomorskim, zwyciężając z Polskim Cukrem Toruń, po jednym z najlepszych finałów w XXI wieku, 4-3. I to pomimo tego, że jedynym nominalnym centrem był Szymon Szewczyk, który „latał” nad obręczami, jak za starych, dobrych lat, a przecież naprzeciwko miał tuzy polskiego basketu, jak Kulig, czy Cel. I to pomimo tego, że w ostatniej rywalizacji przegrywali już 2-3, a w przerwie decydującego meczu wysiadł prąd, co wymusiło ponad godzinną przerwę. I to pomimo tego, że i klub znad morza i „Twarde Pierniki” robili co mogli, by ograniczyć liczbę kibiców Anwilu (sprzedawanie biletów na dowód wydawany wszędzie tylko nie we Włocławku, konieczność posiadania barw przeciwnika – co finalnie i tak spełzło na panewce – pobito nieoficjalny rekord frekwencji wyjazdowej na sportach drużynowych, 2500 w Toruniu). Jak mawiał klasyk – jak do tego doszło – nie wiem. Patrzyłam na jedną z najbardziej charakternych drużyn, jaką miałam okazję oglądać w swojej historii kibicowania „Rottweilerom”. Kapitan Kamil Łączyński opowiadał, że w szatni po przegranym w końcówce drugim meczu w Gdyni koszykarze nie potrafili ukryć łez. Ile osób na ich miejscu już by przestało wierzyć?
W całej euforii nie można zapominać oczywiście o trenerze, który musiał całkowicie zmienić taktykę po utracie podstawowego centra. Po czasie można stwierdzić, że swoimi pomysłami taktycznymi wręcz „zjadł” konkurencje. Warto wspomnieć, iż Igor Milicic miał wkład we wszystkie trzy tytuły, jakie wywalczył Włocławek – w 2003 roku zdobył go jako zawodnik, w 2018 i 2019 jako szkoleniowiec. Już teraz zapisał się złotymi, dosłownie i w przenośni, zgłoskami w historii włocławskiej koszykówki. Aktualnie, jak sam mówi, przyszedł czas na podbój Europy. Trzymam kciuki, bo to prawdopodobnie ostatni sezon w klubie tego wspaniałego stratega, którego będziemy jeszcze długo wspominać.
Ten sezon Energa Basket Ligi bez wątpienia zapisze się w pamięci kibiców. Jeszcze nigdy tak wiele klubów nie rywalizowało o tytuł mistrza Polski. Rzadko zdarzała się też tak emocjonująca walka o utrzymanie. Co przyniesie następny rok? Ze względu na zniesienie przepisu o dwóch Polakach na parkiecie możemy być pewni, że poziom ligi będzie się sukcesywnie podnosił, a do zespołów zaczną trafiać coraz to lepsi obcokrajowcy. Przedsmak potyczek sportowych mamy już teraz – rozpoczęło się transferowe szaleństwo. Drużyny prześcigają się w ogłaszaniu kolejnych zawodników. Już za kilka tygodni będziemy wiedzieć, które z nich zbudują przynajmniej na papierze najmocniejsze składy i staną się faworytami rozgrywek. Uspokajam jednak tych, którzy w notowaniach ekspertów wypadną blado – na mistrzostwo Anwilu przecież też nikt nie stawiał.
Marta KOTECKA