Jacek Frątczak jest jednym z najlepszych szkoleniowców żużlowych w Polsce. Najbardziej niedoceniany przez samego siebie, wie dużo, a mówi jeszcze więcej. Przez siedem lat prowadził zielonogórski Falubaz. Na ich przestrzeni, wraz z drużyną, zdobył cztery medale, w tym aż trzy złote, przy czym co rok startując w Play-Offach. W rozmowie z Emilią Ratajczak opowiada o kulisach pracy menagera, dlaczego kazał zawodnikom przegrywać biegi i czemu w pewnym momencie znienawidził „czarny sport”.
Jak to się stało, że został pan menagerem?
Jak to się stało? Drogą ewolucji. Żużel nie jest taki, że można wziąć sobie książkę, instrukcję obsługi, poczytać… bo to jest długa historia. To były lata sukcesów, ale też lata wydarzeń w krótkim okresie, których w większości przypadków ludzie nie mają okazji przeżyć w innych klubach. Począwszy od lat 2003-2004. Ten drugi rok był dla nas tragiczny z powodu śmierci Rafała Kurmańskiego. Później różne historie z torem, walka w 2009 o mistrzostwo Polski po 19 latach przerwy, przebudowy toru i na samym końcu wózek inwalidzki Darcy Warda. Tego było zdecydowanie za dużo i trzeba było się nauczyć z tym wszystkim żyć. Zostałem menagerem drogą ewolucji. U mnie to od razu się zaczęło „z grubej rury”, bo w wieku dwudziestu paru lat zostałem członkiem zarządu. Szybko z moim wspólnikiem uruchomiliśmy firmę w Zielonej Górze. Swego czasu, późniejszy kierownik drużyny (Andrzej Cichoński – przyp. red.) namówił mnie na pomoc Dawidowi Kujawie, byliśmy sponsorem tego zawodnika. Z resztą został Mistrzem Świata Juniorów, no ale niestety, nie dźwignął tego sukcesu i jego kariera trochę się rozmyła. Pomagaliśmy też Kurmańskiemu, a później trafiliśmy do klubu. W 2002 albo 2003 roku były wybory do zarządu stowarzyszenia i śp. nestor sportu żużlowego w Zielonej Górze, Edward Dominiczak, zgłosił moją kandydaturę i zostałem wybrany. Funkcjonowałem w tym zarządzie przez lata, ale później zmieniła się organizacja. Zawsze mnie ciągnęło do spraw sportowych, uprawiając sport przez całe życie. Miałem dobry kontakt z zawodnikami czy trenerami. Wkrótce zaczęliśmy na nowo tworzyć struktury osób funkcyjnych. Zacząłem od parkingu maszyn, później zostałem kierownikiem zawodów i następnie stricte menagerem. Był taki moment przed sezonem 2009, kiedy Aleksander Janas po poprzednim cyklu zrezygnował z prowadzenia drużyny po całej masie dziwnych historii – pomimo, że sezon był okraszony brązowym medalem, co też było dużym zaskoczeniem na plus. Olek zrezygnował i był problem, bo nie wiedzieliśmy, jak to poukładać od strony sztabu szkoleniowego. Ostatecznie zająłem się tym i nawet był taki moment, w którym się zastanawialiśmy, czy trener w ogóle będzie nam potrzebny. Nie czułem jednak jeszcze na siłach, aby sam prowadzić zespół w lidze. Zaprosiliśmy wtedy do tego projektu Piotra Żyto, do tego był jeszcze Piotr Kuźniak i w trójkę ten zespół ciągnęliśmy. W 2011 roku, na dwanaście miesięcy przyszedł Marek Cieślak, generalnie różnie było z relacjami, więc Marek po roku odszedł, bo nie czuł się dobrze w Zielonej Górze. Wcześniej powstała też spółka i następowało przekształcanie struktur klubu i nowe rozdanie jeśli chodzi o zarząd. Stowarzyszenie zostało całkowicie zmarginalizowane, ja trafiłem do spółki i zostałem dyrektorem sportowym klubu. Po odejściu Marka Robert Dowhan zaproponował do współpracy Rafała Dobruckiego. Na koniec 2014 roku, kiedy Rafał odszedł z klubu po nieudanym sezonie, po zawieszeniu Patryka Dudka, sam prowadziłem zespół. W 2015 roku znowu musieliśmy stworzyć sztab szkoleniowy, biorąc też pod uwagę proces szkolenia młodzieży. Pojawił się Grzegorz Kłopot. Zaprosiłem też do pomocy Sławomira Dudka. Wydawało nam się, że ten sezon 2015 pójdzie do przodu, ale zabrakło naprawdę niewiele, bo zaledwie tych 4 punktów zabranych po weryfikacji wyniku w Toruniu (po zawieszeniu Aleksandra Loktajewa). To był czas, gdy czułem, że możemy zdobyć Mistrzostwo Polski. Pamiętam wypowiedź Marka Cieślaka, która mnie zabolała. Wypowiadał się w sierpniu na łamach Sportowych Faktów, że trzeba zrobić wszystko, żeby Falubaz nie wszedł do Play-Offów, dlatego, że wówczas zdobędą Mistrzostwo Polski. A dlaczego tak powiedział? Dlatego, bo wiedział, że przyjdzie tu do pracy, bo ja już mimo wszystko coraz gorzej się czułem fizycznie. Sezon 2015 zakończyłem operacją. W 100% niestety był to efekt pracy w żużlu. Miałem bardzo kiepską sytuację, a to tempo życia powodowało, że człowiek mniej o siebie dbał. Nie wiedziałem dlaczego coraz gorzej się czuję. Miałem pewien problem w głowie, ale dosłownie w głowie, który trzeba było usunąć chirurgicznie. Leczyłem się od października do połowy stycznia. Dużo mi pomógł Robert Zapotoczny i laryngolog Grzegorz Zbroniec. Przez tą chorobę dużo gorzej słyszę na prawe ucho i nic się z tym nie da zrobić, utrata słuchu jest dosyć duża, mimo tego, że stosuję rożne zabezpieczenia. Pięć razy miałem operowane powieki. Ludzie w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy, że to jest taki problem. W swojej nazwijmy to „karierze” dużo przeżyłem i często bywało tak, że trzy dni po operacji oka w wyniku zabrudzenia itp. powstawały różne powikłania, a trzy dni później miałem mecz z drużyną jedną, czy drugą. To nie są sprawy łatwe, ja naprawdę dużo zdrowia poświęciłem dla tego sportu, czy miasta. Natomiast nie nazwałbym tego karierą, to przygoda. Nie żałuję ani jednego dnia.
Jak bardzo ważna jest znajomość regulaminu przez menagera?
Znajomość regulaminu jest kluczowa, ale nie da się go znać na pamięć. Klucz polega na tym, że znajomość regulaminu jest warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym, żeby go zastosować. Zastosowanie kruczków, reakcje w tak krótkim czasie, to jest oczywiście kwestia intelektualna, ale też odporności na stres, czy umiejętne przygotowanie do takiego przedsięwzięcia oraz lata doświadczeń. Przewidywanie pewnych rzeczy, które mogą się wydarzyć, bo później jest za mało czasu, by myśleć nad decyzjami. Trzeba mieć przygotowanych kilka wariantów. Jadąc np. ZZ trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie jakie okoliczności skrajne mogą wystąpić. Znajomość regulaminu jest absolutnie kluczowa, ale nie jest wystarczająca żeby umieć go zastosować. Trzeba mieć też świetnych ludzi wokół siebie, którzy potrafią zwrócić uwagę na pewne rzeczy i umieć słuchać. Ja miałem to szczęście, że miałem takich ludzi do współpracy. Sam też wspierałem innych. Umiejętność wyboru i wyjścia z sytuacji też jest ogromnie ważna, tym bardziej, że dzisiaj decyzje są poddawane permanentnej ocenie, tu i teraz, zaraz. Pół godziny później jest już artykuł z analizą tych wszystkich rzeczy, napisany w kapciach przed telewizorem. Ja zawsze powtarzam, że tu trzeba było zareagować „tu i teraz” i wy o większości rzeczy nie macie pojęcia. Była taka sytuacja w tym roku, celowo nie powiem o jaki mecz o jakiego zawodnika chodzi. Mam chłopaka, który jest obdarzony szybkim startem, ma dobry sprzęt, w poprzednim meczu zrobił 15 punktów w 6 startach. Dostałem informację od komisarza toru, że nie będzie równania po 7 biegu, ponieważ być może będzie trzeba ten mecz odjechać w sposób ciągły i po 8 biegach go zaliczyć, w związku z tym nie będzie równania ani po 4 ani po 7 biegu. Chmurzy się, jest ciemno, a ja mam w głowie, że ten mecz może skończyć się po 8 biegu. Jeżeli się ma stratę po 4 biegach 6-punktową, to się nie czeka tylko podejmuje decyzje. Ja potrzebowałem startowca i próby odrobienia strat, bo ten mecz zaraz się mógł skończyć. O tym nikt nie wie. Szczerze mówiąc, dla każdej decyzji, którą podejmowałem mam bardzo logiczne konkretne uzasadnienie. Nigdy nie podejmowałem nieprzemyślanych decyzji. Tylko rzadko kto pyta o takie sprawy.. lub nawet nie pomyśli.
A jak było z tymi wszystkimi protestami?
To były tylko triki, często chodziło o czas, o nic więcej. Chodziło o to, żeby było tanio, czasochłonnie, bez wielkich konsekwencji i żeby to można było powtarzać i poświęcić na to tyle czasu ile potrzeba. Chodzenie sędziego z wieżyczki i z powrotem, zawodnik, który stoi najdalej, to wszystko było rzeczywiście przemyślane, tutaj nie było przypadku. Rozebranie silnika może nastąpić tylko po meczu, w związku z tym pomiary gaźników odbywają się tylko i wyłącznie wtedy, gdy ten protest wpływa, dlatego ten gaźnik. Decyzja, że będziemy to realizować w ten sposób zapada z pół godziny przed meczem, kiedy wiedzieliśmy już kto gdzie ląduje itd. A jeśli chodzi o tą sytuację z Darcy’m Wardem, gdy spóźnił się na mecz, to w to była zaangażowana masa ludzi, za co do dziś jestem im niezwykle wdzięczny. Marku ..Ty wiesz.
No ale się udało.
Tu się nic nie udało. Ja myślę, że byli i tacy, którzy spodziewali się, że z takiej trudnej sytuacji potrafię wyjść. To było ekstremalne zadanie. Trudniejszego dnia w swoim życiu nie pamiętam. Można powiedzieć, że nie powinienem wydać zgody na to, żeby Darcy wyleciał z Polski. On mnie wtedy o to prosił, bo musiał pilnie wrócić do domu. Powiedział, że mam się nie obawiać, bo on jest przygotowany i że nic nie wydarzy. Można zakazać zawodnikowi, ale człowiek stara się też myśleć w swoich kategoriach, takim kontekstem profesjonalnym. Sytuacja absolutnie nie do przewidzenia, natomiast duże szczęście. Wracał wtedy też Patryk Dudek z zawieszenia na ten mecz. Ja zawsze w soboty jestem w Zielonej Górze, dlatego, że dobrze się z tym czuję i mam więcej spokoju. I wracał wtedy Patryk, natomiast ja zawsze wszystkich spraw związanych z dokumentami, licencjami, kartami zdrowia itd. pilnowałem sam. Wtedy byłem pewny, że nic nie zginie, miałem podublowane dokumenty, pochowane w różnych miejscach itd. Licencja Patryka została wydana wtedy w sobotę, szykowałem jego dokumenty i mój znajomy pilot był u mnie przez przypadek i zapytałem go, czy będzie na meczu w Gorzowie i powiedział, że tak. Zakonotowałem sobie wtedy, że on jest na miejscu i ma samolot. Ja zawsze mam swoje procedury w dniu meczu, a jestem w tym skrajnym wariatem. Cztery razy zmieniam buty, kąpię się cztery razy, każdy ma swój rytuał. Jeśli człowiek ma czystą głowę i skupia się tylko na tym danym temacie to później takie decyzje się podejmuje. W dniu meczu moim rytuałem było śniadanie w domu, pójście do kościoła z rodziną, o 11:00 kawa z żoną, bo o 12:00 przyjeżdżał już bus z chłopakami. Tor już był przygotowany, torba meczowa z dokumentami, torba z rzeczami do przebrania i mieliśmy jechać do Gorzowa. O 11:20 Darcy startował z lotniska z Londynu. O 11:20 do mnie dzwoni, a o 17 mecz. Trzeba było się wtedy przełączyć na tryb awaryjny. To było wariactwo totalne.
Czy gotówkę na ewentualne protesty ma się zawsze przy sobie?
Tak, zawsze nosiłem ze sobą depozyt. Od dwóch lat podniesiono ceny za protesty. Protest na silnik swego czasu kosztował 2,5 tysiąca i to był najdroższy protest. Teraz jest 12,5 tysiąca na silnik.. Depozyt zawsze miałem ze sobą, a w nim te kilkanaście tysięcy.
Da się wygrać mecz „bez zawodników”, jeśli ktoś jest świetnym strategiem?
Tak krawiec kraje jak mu materii staje, bez potencjału zawodniczego się nie da. W Toruniu często Pani Prezes Ilona mówiła mi: „Jacek, ale mówiłeś, że wystarczy Ci dwóch i pół zawodnika, żeby wygrać mecz”. Zgadza się, tylko, że oni muszą być określonej jakości w danym momencie, a niestety w żużlu nie da się wszystkiego zaplanować. Często jest tak, ze ta sama doskonała taktyka nie zadziała, wyniku brak i nikt nie zauważy tego „szycia”. Odwołując się do pamiętnego meczu z Torunia w 2015 roku (28 czerwca 2015, mecz pomiędzy Zieloną Górą a Toruniem, Dudek na zawieszeniu, ZZ za Hampela, upadek i wykluczenie do końca zawodów Walaska) tam był palec boży. Tam były zmiany od 1go biegu. Ja mam swoje programy, nie korzystam z tych standardowych, bo jestem wzrokowcem i aby skrócić czas podejmowania decyzji to musiałem wprowadzić swoją symbolikę. Przed meczem mam już zaznaczone biegi, w których można coś zrobić i okazuje się, że jest to tylko ok. 30% z nich. Dlatego nie można się skupiać na wszystkim, tylko na tym, gdzie są możliwości, a one nie są wszędzie. Wszystko zależy od tego jak mecz się układa i jak zawodnicy jeżdżą. Jak ja jechałem na zawody to program już jest cały pomazany, ale to nie jest tak, że ja tam mam wyniki wyścigów. Cały ten obraz ułatwia mi patrzenie na ten mecz, żeby sobie wszystko ułożyć w głowie. W szóstym coś mogę zrobić, w ósmym, chyba, że pewna sytuacja się nie wydarzy, w dziesiątym, ewentualnie w 12, ale tam nie, bo jedzie junior, w 13 w zależności od tego jak się mecz ułoży. Do tego jest jeszcze szycie numerów startowych jakoś trzy dni przed meczem, żeby można było sobie wszystko poukładać. Jeśli zespół jedzie w sposób przewidywalny i zawodnicy mniej więcej realizują swój potencjał to powinno się jechać szablonem, czyli generalnie każdy ma przypisany swój numer startowy i uczy takiego „timingu” meczowego. To jest dokładnie tak samo jak ja uczę się przebiegu tego spotkania, to oni uczą się tego rytmu, kiedy jest równanie, jak się zachowuje mój partner na torze itd.. Nie będę komentował innych menagerów, czy trenerów, bo ja w tym roku nic nie osiągnąłem, natomiast każdy zawodnik powie, że wolałby mieć trochę spokoju. Zadzwonił do mnie po tamtym meczu w Toruniu, następnego dnia pewien dziennikarz i powiedział: „Jestem w pracy i mam ten program, mam do Pana takie pytanie. Jak Pan to zrobił? Tu nie ma ani jednego błędu, a Pan wykorzystał wszystkie możliwości, nie tracąc ani jednego wyścigu” a zmiana była co wyścig. Sztuka polega na tym, żeby po meczu powiedzieć, że nie zmarnowałem ani jednego biegu i tutaj kluczowa jest głowa i spokój. Poza tym tam była jeszcze jedna sytuacja, o której mało kto pamięta, później to zostało w regulaminie rozwinięte. Zastąpienie rezerwą zwykłą Walaska, a później nominowanie go do 14 biegu, mimo tego, że był zawodnikiem niezdolnym. W Magazynie Żużlowym był temat, że ja nie mogłem takiej zmiany zrobić. Ktoś powiedział, że musi porozmawiać z twórcami regulaminu, by stwierdzić, czy ja mogłem tą decyzję podjąć. A musiałem ją podjąć w tamtym momencie. Miałem nawet dokument w telefonie na ten temat. Byłem przygotowany na to i ta zmiana mogła być przeprowadzona. Zadzwoniłem do sędziego po 10 biegu i mówię, że będę w 14 biegu wstawiał Walaska, mimo tego że jest niezdolny i zastąpię go Pieszczkiem. Dostałem odpowiedź, że mogę tak zrobić. Zrobiłem to po to, żebyśmy przed biegami nominowanymi nie tracili czasu na zbędne rozmowy. I mówię, żeby sobie wcześniej sprawdził ten regulamin. Powiedziałem mu, że taki był kazus w 2012 roku, że ma do niego zajrzeć i się przygotować, bo ja za 15 minut przyjdę zgłosić tego zawodnika. Kibice dzwonili do studia Magazynu i mówili, że ja nie mogłem takiej zmiany przeprowadzić, a mogłem, tylko to trzeba było zrobić w tamtej chwili. Patrząc na to z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to był jeden z lepszych meczów przeprowadzonych taktycznie w ostatnich latach w lidze. W 2013 roku w Lesznie też był taki mecz, gdzie miałem jakiś przypływ geniuszu i brutalnie wykorzystałem regulamin. Dzień przed meczem w Lesznie Andreas Jonsson uległ wypadkowi w Grand Prix, a był on wtedy jednym z trzech zawodników nominowanych do ZZ. Oglądałem te zawody w telewizji i chwilę wypadku mówię do żony: „Wywal to wszystko, dawaj robimy na nowo programy”, a ona na to „Czemu?”, na co ja „Bo my to jutro wygramy, bo właśnie się wzmocniliśmy”. Zadzwoniłem do doktora, żeby szykował dokumenty, bo jutro jedziemy ZZ za Jonssona. Usiadłem i zacząłem myśleć: „Tu w 13 damy jako ZZ Krzyśka Jabłońskiego, żeby zyskać 2 minuty przed tym biegiem, bo jeszcze raz będę chciał plan z chłopakami przegadać”. Byliśmy na odprawie w szatni, mówię, że ZZ pojedzie tak i tak, a Protas mówi „Jaca ja tak nie jadę”, pytam dlaczego, a on mówi, że cały czas go po równaniu puszczam, mówię „Piotr nie ma innej możliwości, popatrz w program”. Jarek Hampel tak siedzi, a jechał w 13 biegu i pyta, czy jestem pewny, na co ja, że tak i że musi przyjechać wtedy trzeci, żeby było -6 przed 14 biegiem. Piotrek Olkowicz przyszedł przed meczem i zapytał jak się będzie dzisiaj układać. Powiedziałam mu, że będzie remis albo dwoma wygramy. Wszystko mniej więcej układało się , tak jak myślałem i doszliśmy do momentu kiedy było -2 i chłopaki zaczęli panikować, że przegramy. Powiedziałem, że jeśli po starcie w 13 biegu będziemy wychodzić na prowadzenie 5 : 1 to nie kombinujemy, ale jak będzie 3:3, albo 2:4 to katastrofa. Jarek jechał drugi, ja tak tylko siedziałem i mówię, że to jest masakra, i że Jarek chyba o tym zapomniał. Nagle wchodzi w ostatni łuk i widzę, że jedzie coraz szerzej i w końcu przepuścił Piotra Pawlickiego, a ja się cieszyłem jak dziecko. Wtedy ma się w 14 biegu wszystkie opcje taktyczne i trzech świetnych zawodników. W 14 było 4:2, a w 15 5:1 i to nam dawało remis, czyli 2 duże punkty i Play-Offy, co w rezultacie doprowadziło do Mistrzostwa Polski. Rok później w Lesznie zrobiliśmy ten sam manewr, ale tam było już dwa razy po 5:1. Muszą być wykonawcy, czyli dobrzy zawodnicy, bez nich by się nie udało. W ubiegłym roku w Toruniu miałem jeszcze Jokera, czyli młodego Holdera, który jeździł bardzo fajnie. Myślałem, że można iść tylko do góry, ale w żużlu można też iść w dół. I tutaj nic się nie zrobi.
Jak dużo pracy menagera jest w wygranej zespołu?
Najważniejsze to nie przeszkadzać, kluczowa jest również kwestia przygotowania toru. Trzeba stworzyć zawodnikom warunki w taki sposób, żeby były powtarzalne. Oczywiście, jak zawodnicy są bez formy to nic się nie da zrobić. Jak się przegrywa mecz u siebie to zawsze w pierwszej kolejności winnym jest tor i ktoś kto go przygotował, a nie to, że po prostu byliśmy słabsi. Jak się przegrywa u siebie to jest dramat. Jak słyszę „atut własnego toru”, to generalnie mnie nosi. Nie ma dzisiaj czegoś takiego jak „atut własnego toru”. Atut własnego toru jest wtedy, gdy zawodnicy czują się na nim dobrze i jest on powtarzalny. Przyjedzie mi rywal, który też będzie się dobrze czuł na tym torze i to nie ode mnie zależy.. Patrząc na to w jakim kierunku żużel się rozwija, problemem z którym się nie mogę pogodzić, jest to, że z roku na rok udział pracy trenerów, czy menagerów jest coraz mniejszy. W coraz większym stopniu decyduje sprzęt, co jest poza moją kontrolą. Dzisiaj ten sprzęt jest kluczowy, na sprzęcie wszystko się zaczyna i kończy. Motocykle są bardzo czułe, a tory równe, twarde jak stół, a decydują detale oraz wejście w sezon. Później jest panika, szukanie wiatru w polu, meczy jest za mało i pojawia się nerwówka. Obstawiając jaki ten udział by nie był, to rzeczywiście będzie on coraz mniejszy.
A praca sędziów?
Ja nie mogę się wypowiadać w takim kontekście, ale trochę muszę stanąć w ich obronie. Sędziowie są poddani ogromnej krytyce w tej chwili i to jest dla mnie najbardziej bolesne, bo kiedy to wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami, na forum osób w Ekstralidze, gdzie tylko oni oceniali pracę tych sędziów, to dziś mamy Magazyn Żużlowy, 15 minut po zakończeniu meczu. Ja tych ludzi podziwiam, detale jakie muszą wypatrzeć. Jeśli się parę razy było przy tym pulpicie sędziego, to się ich naprawdę podziwia, jak oni wyłapują niektóre momenty. Trzeba być bardzo skoncentrowanym na tej pracy. Najgorszy jest ten brak komfortu psychicznego, to że ich pracę momentalnie oceniają dziennikarze, czy kibice z pewnością nie pomaga. Każdy ma prawo popełnić błąd i czasami naprawdę trudno jest znieść tą krytykę. Nikt nie jest obojętny na tego typu historie. Musimy pamiętać o jednej rzeczy, że wszędzie jest czynnik ludzki, a te decyzje w kontekście całości nie mają w sumie większego znaczenia.
Zdarza się tak, ze karze pan wjeżdżać zawodnikom w taśmę, czy przegrywać biegi?
Tak, czasami trzeba przegrać żeby wygrać, ale dzieje się to niezwykle rzadko. Zawsze jest ta myśl taktyczna z tyły głowy, ale zawodnik musi o tym wiedzieć i muszą zostać ustalone zasady finansowe. Poza tym pamiętajmy, to nie gra planszowa. Zawsze musi być osoba, która te tematy ogarnia, w Toruniu od tego był Adam Krużyński. Ja mam robotę do zrobienia, mam pomysł, a koszty mnie nie interesują. Jeżeli jest decyzja, że tak robimy to robimy.
Która praca bardziej pana satysfakcjonuje? Ta w telewizji, czy w parkingu?
Wygrywanie meczów w parku maszyn. To nawet nie ma ceny. W telewizję to można się bawić mając chwilę czasu i dobry humor, natomiast natury się nie oszuka. Ale to jeśli się wygrywa, bo jeżeli się nie wygrywa spotkań, to to jest trudne. Zawsze lubiłem przypływ takiej fajnej energii i odpływ ciśnienia po meczach. Miałem nawet problem, żeby ze stadionu wyjść, lubiłem jego klimat. Z każdym do końca rozmawiałem, ktokolwiek by do mnie nie podszedł. Po wygranym meczu jest taka energia, którą chce się człowiek dzielić. Dwie, czy trzy godziny zupełnie wyrwane z kontekstu, w innym świecie. Nie zamienił bym tego na nic więcej.
rozmawiała Emilia RATAJCZAK