Jacek Frątczak jest jednym z najlepszych szkoleniowców żużlowych w Polsce. Najbardziej niedoceniany przez samego siebie, wie dużo, a mówi jeszcze więcej. Przez siedem lat prowadził zielonogórski Falubaz. Na ich przestrzeni, wraz z drużyną, zdobył cztery medale, w tym aż trzy złote, przy czym co rok startując w Play-Offach. W rozmowie z Emilią Ratajczak opowiada o kulisach pracy menagera, dlaczego kazał zawodnikom przegrywać biegi i czemu w pewnym momencie znienawidził „czarny sport”.
Jak pan, po latach, ocenia swoją karierę? Szczególnie czas spędzony w Falubazie.
Ja bym karierą tego nie nazwał. To była raczej ciężka, bardzo pożądana, z dużą dozą miłych wspomnień, przygoda, i tak bym to nazwał. Przygoda okraszona dużą ilością historii. Było wiele sukcesów i wszyscy się już trochę do tego przyzwyczailiśmy kilka lat temu. Tak nam się wtedy wydawało, że zawsze tak będzie. Byliśmy tacy trochę aroganccy, ale pozytywnie. Wydawało się nam, że wszyscy w Polsce mogą się od nas uczyć, bo jeżeli się na przestrzeni 2009-2013 zdobywa trzy tytuły Mistrza Polski i jedno Wicemistrzostwo i jeden medal utracony – brązowy (2012) na ostatnich metrach, po sytuacji mocno dyskusyjnej – to jednak człowiek się przyzwyczaja do takich sukcesów. Ta grupa ludzi, która tworzyła ten projekt wtedy, to naprawdę był mocny zestaw ludzi, zarówno w klubie jak i zawodniczo. Patrząc dziś z perspektywy innych klubów, to mam wrażenie, że taką ilość osobowości i fachowców, trudno znaleźć w jednym miejscu. Dzisiaj oni już się raczej rozeszli po świecie. Od Roberta Dowhana, Marka Jankowskiego, Piotra Żyto, trochę mnie, czy Rafała Dobruckiego, Kamila Kawickiego czy Marcina Grygiera. Nie sposób zapomnieć też Marka Cieślaka. Ich zaangażowanie i poziom chęci budowania wyniku dla tego klubu był ogromny. Jednak żeby oceniać niektóre rzeczy obiektywnie, obojętnie czy to jest sport, inna organizacja, to trzeba z niej wyjść, stanąć z boku albo porobić przez chwilę coś innego, po to by nabrać właściwego dystansu.
Czy odejście z Falubazu było dla pana trudnym doświadczeniem? Sam pan podejmował tą decyzję?
Ja nie chciałbym już do tego wracać, bo to było kilka lat temu, ale wpływ na to miały dwie rzeczy. Przede wszystkim stan zdrowia, to jest pewne. Bo tak jak powiedziałem, nie wiedziałem dlaczego się źle czuję, później to już było jasne. Oczywiste jest to, że nie tylko ja podejmowałem tą decyzję, bo inni też mieli różne plany i prawo do nich , np. ówcześni włodarze klubu, dotyczące tego jak ma ten klub wyglądać . Ja miałem trochę inną wizję. Poza tym wypadek Darcy’ego miał na mnie ogromny wpływ. Ja się tym chłopakiem przez miesiąc niemal osobiście opiekowałem, miałem z nim kontakt codziennie, zaufał mi pod każdym względem. Rzeczywiście było tak, że przejąłem chłopaka od strony sportowej, zainstalowałem w zespole, broniłem na pierwszej konferencji prasowej, po tym jak kibice wybiegli na tor. My nie mieliśmy wtedy wielkich relacji z Toruniem, głównie z Darcy i Chrisem.. Ja byłem wtedy członkiem sztabu na tym meczu finałowym w 2009 roku, odbierałem złoty medal, który do dziś jeździ ze mną, bo działa jak amulet i jest on dla mnie szczególny, bo wywalczony w warunkach, które się normalnie nie dzieją. My nie byliśmy wtedy faworytami, tylko Unibax Toruń, który wygrał rundę zasadniczą, cały sezon jechaliśmy na tzn. partyzanta, było dużo chłopaków z Zielonej Góry, wprowadziliśmy do składu Partyka Dudka, był Grzegorz Zengota, Piotr Protasiewicz, Grzegorz Walasek, Rafał Dobrucki, Fredrik Lindgren i Niels Kristian Iversen. To był skład złożony z ludzi, którzy dobrze się ze sobą czuli. To było magiczne, cała Zielona Góra tym żyła, my to trochę traktowaliśmy jak bajkę o Kopciuszku i oczywiście ja pamiętam ten temat tego podeptanego szalika przez Darcy’ego i Chrisa. Z Darcym jak się spotkaliśmy tutaj to był temat, o którym musiałem mu w pierwszej kolejności powiedzieć. Zobaczyłem wtedy dorosłego faceta, który wie czego chce i dużo przeszedł, a interes był jeden, co to nie znaczy, że on tym zapominamy. Jego tragedia, którą miałem osobiście na rękach ogromnie na mnie wpłynęła. Cały czas miałem taką myśl z tyłu głowy, że miałem jakiś wpływ na to, co się wydarzyło i że on tu jest, że przyszedł, czyli pośrednio miałem też wpływ na to co się z nim stało i wyrzuty sumienia. Jak się trzyma chłopaka na rękach, który wiadomo, że zakończył swoje dotychczasowe życie w tej formule, bo to było od początku wiadomo, to nie są to łatwe sprawy. Ten tydzień spędzony z nim w szpitalu był dla mnie traumą na całe życie. Znienawidziłem wtedy żużel. A druga sprawa to brak tego medalu wtedy. Myślę, że losy klubu mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej, można by było coś budować na tamtej bazie. Wiadomo, jak jest sukces to człowiek zapomina o złych rzeczach i o tym, że jest ciężko, natomiast tego wyniku nie było. Ja nigdy nie miałem problemu, żeby powiedzieć wprost, że biorę odpowiedzialność za coś. Nie chowałem się za zawodników. Przed sezonem powiedziałem, że biorę pełną odpowiedzialność za sportowe wyniki tego zespołu, to również jego brak odciąża mnie w 100%. Trzeba było być konsekwentnym. Wiedziałem o tym wcześniej, że Robert Dowhan dogadał się z Markiem Cieślakiem, mieli wspólną wizję. Ja też nie miałem ochoty podejmować współpracy na tej płaszczyźnie w tej formule. Ja miałem inną wizję i nasze drogi się rozeszły. W 2018 roku Falubaz o mało nie spadł z ligi. Miałem bardzo trudne momenty w tamtym roku w relacji z Falubazem. Było to dla nie bardzo trudne przeżycie. Pamiętam taką jedną sytuację, że przez dziennikarzy ze środowiska zielonogórskiego dochodziły do mnie informacje, że ja sprowokuję takie zdarzenie w meczu z Unią Tarnów, że pozwolę zdobyć im bonus, tym samym pozbawiając szans Falubaz, który od razu spadłby z ligi. To już było po meczu w Grudziądzu, rozegranym fatalnie przez Adama Skórnickiego, jeśli chodzi o końcówkę. Ja się modliłem, żeby to się nie wydarzyło, bo nikt by i tak mi w to nie uwierzył. Postawiłem sprawę jasno w toruńskim klubie, że są informacje, że będę chciał celowo po tzw. złości spuścić Falubaz z ligi. Niektóre sytuacje faktycznie da się wykreować, plus minus jeden bieg, ktoś kogoś nie wypuści itd. Wolałem o tym powiedzieć na forum, żeby przypadkiem nikt nie uwierzył w taką historię. Modliłem się, żeby nic się nie stało, a nie daj Bóg ktoś by w taśmę wjechał w 15 biegu. Ja bym się z tego nie wytłumaczył. Z jeden strony myśli się o swojej drużynie itd., a z drugiej strony myśli się o tym, że trzeba do domu wrócić. Ludzie upraszczają sposób myślenia. Pamiętam też ten pierwszy mecz w Zielonej Górze, przed którym nie spałem chyba z dwa dni. Oczywiście denerwowałem się, przyjechałem na stadion z samego rana i puściło, natomiast rozmowy o Falubazie wciąż są dla mnie dużą nostalgią.
Dało by się zespół zielonogórski poprowadzić lepiej?
Inaczej na pewno, ale czy lepiej to nie wiem. Ja byłem raczej zwolennikiem budowania stałych numerów w drużynie i jazdę szablonem. Jeśli chodzi o zmiany taktyczne to zależy od sytuacji, za dużo też nie jest dobrze. Ja wychodzę z założenia, że jeśli jest opcja taktyczna, a ma się przeświadczenie o tym, że mecz może za szybko uciec to należy ją zrobić, ale zawodnikowi raczej daje się dwie szanse, choć sam przerabiałem też inne sytuacje. Może nie być spasowany, więc dajemy mu drugi bieg. Z drugiej strony jeśli chodzi o drużyny i zawodników z topu to nie wolno czekać, bo zaraz mi mecz odjedzie i co ja zrobię po 8, czy po 10 biegu? Trudno jest podnieść zespół z kolan. Najważniejsze jest być cały czas w kontakcie. Wszystko zależy od tego przeciwko komu się jedzie i jaki ma się zespół, to decyzje mogą być różne.
Chciałby pan znowu być „Jackiem Falubaz”?
Ten temat to już historia. Postaram się odpowiedzieć dyplomatycznie. Nie myślę o takiej sytuacji, bo ona jest czysto teoretyczna. Na ten moment myślę nawet, że nierealna. Mówiąc wprost nic szczególnego też nie osiągnąłem. Myślę, że zaczniemy odbudowywać pomału nasze biznesowe relacje z klubem w ZG. Jednak mówiąc wprost, każdy kto kiedyś z domu rodzinnego wyszedł, choćby na jeden dzień, to chciałby do niego wrócić i powspominać. To naturalne.
CZĘŚĆ TRZECIA >>>
rozmawiała Emilia RATAJCZAK