Po emocjonującej i merytorycznej debacie przygotowanej przez Naszego wydawcę, czyli Wydział Nauk Politycznych i Dziennikarstwa, o kilka dodatkowych słów poprosiliśmy Jakuba Mierzejewskiego lidera poznańskiej listy KWW Konfederacja.
Jakby Pan ocenił ostatnie cztery lata działalności mediów publicznych? Wiemy, że w ostatnim czasie pojawiły się różne kontrowersje związane chociażby z Pana ugrupowaniem, czyli z Konfederacją, która wygrała z TVP już trzy procesy?
– Już w poprzedniej kadencji, czyli za PO i PSL, był problem z rzetelnym pokazywaniem wszystkich stron sporu politycznego. Natomiast, w mojej ocenie, przez ostatnie cztery lata ta sytuacja się pogorszyła. O ile wcześniej nasze ugrupowanie było pokazywane w negatywnym świetle, to teraz nie jest pokazywane wcale. Jest to jeszcze gorsze, bo milczenie jest o wiele groźniejszą bronią. Uważam, że nie powinno być telewizji publicznej. Powinno się ją sprywatyzować i niech prywatne stacje konkurują między sobą o widza. Jedne będą specjalizować się w dziedzinie kultury, a inne postawią na rozrywkę. W ten sposób odbiorca będzie miał bogatą ofertę, będzie mógł wybrać to, co go interesuje.
Czyli mamy rozumieć, że jeśli Państwo wygraliby wybory i mieli większość, to całkowicie zrezygnowalibyście z mediów publicznych?
– Tak, ponieważ w praktyce telewizja publiczna służy rządzącej partii do pokazywania ich polityki. W obiektywnym świetle pełni funkcje propagandowe. Dlatego, żeby nie było tej pokusy wykorzystywania telewizji publicznej, na którą wszyscy się składamy w podatkach, najlepsze byłoby sprywatyzowanie jej i konkurowanie ze sobą stacji prywatnych.
Rozumiem więc, że żadnych regulacji zawodu dziennikarza Państwo nie przewidują?
– W mojej ocenie w przypadku zarówno dziennikarzy, jak i innych zawodów, praktyka pokazuje, że im mniej regulacji, tym lepiej. Osoby wykonujące dany zawód same najlepiej wiedzą jak go wykonywać, a regulacje często działają na ich niekorzyść. Przez to, zamiast skupiać się na rozwoju swojej pracy, muszą poświęcać czas na dostosowywanie się do regulacji. W tym czasie mogliby rozwijać swoje pasje i osiągać duże sukcesy.
Ten temat był poruszany już podczas poniedziałkowej debaty do Senatu, ale chciałabym jeszcze do niego wrócić. Mianowicie, jak odniósłby się Pan do kwestii Marszu Równości w Białymstoku i słów Pana Alexandrowicza, który w poniedziałek nazwał to mistyfikacją i dodawał, że była tam tylko jedna zakrwawiona osoba.
– Za każdym razem, gdy organizowany jest Marsz Równości, jest duże ryzyko, że wobec tej manifestacji powstanie kontrmanifestacja ludzi niezgadzających się z tą częścią sporu politycznego. Często udaje się to zabezpieczyć, policja oddziela wtedy dwie strony sporu i każda z nich manifestuje w swój sposób. Niestety, w Białymstoku nie udało się tego dopilnować. Ja nie jestem zwolennikiem Marszu Równości, natomiast nie popieram także atakowania uczestników danej manifestacji, tylko dlatego, że się z kimś nie zgadzają. Wolę z nimi debatować na sali, a nie obrzucać się kamieniami. Takie coś nie przystoi w cywilizowanym państwie, jakim jest, a przynajmniej powinna być Polska. Natomiast prywatnie uważam, że kwestie związane z orientacją seksualną, kwestie tak intymne nie powinny być przedmiotem manifestacji. To są kwestie prywatne. Nie powinno się ich wywlekać, manifestować. Każdy ma prawo do swojej orientacji, ale nie powinno to mieć miejsca w przestrzeni publicznej. Dotyczy to zarówno osób LGBT, jak i marszy osób heteroseksualnych.
Wspominał Pan kilkukrotnie podczas debaty o wzajemnym szacunku. Podczas niej wypowiadała się też matka niepełnosprawnego dziecka, dlatego odniosę się do słów jednego z liderów Konfederacji, czyli Janusza Korwina Mikkego, który przed trzema laty mówił: „Dzieci chore umysłowo do szkół wprowadza się celowo, by obniżyć poziom edukacji. Nie może być tak, że my godzimy się na bredzenie [w szkołach] idioty. Posyłanie idioty do szkoły to jest katorga dla tego debila”. Jakby się Pan do nich odniósł?
– Nie zgadzam się z formą tej wypowiedzi, natomiast widzę jej głębszy sens, który dla większości odbiorców może nie być czytelny. Dlatego, jeżeli bym chciał przedstawić ten pogląd, zrobiłbym to w bardziej przystępny sposób. Celem tej wypowiedzi było zwrócenie uwagi, że w klasach, gdzie mamy uczniów o różnym poziomie wiedzy, nauczyciel zawsze będzie wyrównywał poziom do osoby najsłabszej, a nie osoby najlepszej. Gdyby to robił w przeciwnym kierunku, te najsłabsze by sobie nie poradziły. Bierze pod uwagę dobro ogółu, na czym cierpią osoby wybitne, które nudzą się na lekcjach. Nie są one w stanie rozwijać się zgodnie ze swoimi możliwościami. Dlatego uważam, że w klasach powinny być osoby o zbliżonym poziomie wiedzy i zaawansowania, a jeśli są takie osoby, które wybitnie wyprzedzają swoich rówieśników, to pozwolić im automatycznie przeskoczyć o klasę czy dwie wyżej. Trzeba patrzeć indywidualnie na możliwości każdego człowieka i dostosowywać do nich ofertę edukacyjną.
Na koniec, ostatnie pytanie, co by chciał Pan powiedzieć studentom przed wyborami?
– Przede wszystkim, żeby poszli na wybory. Studenci często są zapisani do spisu wyborców poza Poznaniem i nie zawsze znajdują czas, aby się do niego dopisać. Później w lokalu okazuje się, że nie mogą głosować. Często pojawia się też taki argument, że jeden głos nie może nic zmienić, ale jeżeli milion osób tak pomyśli, to robi się poważna kwota i to może przeważyć szalę zwycięstwa na stronę danego ugrupowania. Przede wszystkim, nawet jeśli jakaś osoba nie interesuje się polityką, to polityka zainteresuje się tą osobą, dlatego nawet nie głosując, swoją biernością, bierzemy udział w wyborach. Dlatego uważam, że lepiej pójść na wybory i zagłosować zgodnie ze swoim sumieniem, a nie przypatrywać się z boku, bo konsekwencje dotkną nas wszystkich.
Rozmawiała Aleksandra Konieczna