Mimo, iż apokalipsa jest jednym z najczęściej wałkowanych tematów w popkulturze już od ponad piętnastu lat, wciąż znajdzie się nowy sposób na zabicie kilku nie do końca umarłych. O ile ”Walking Dead” i ”Fear of The Walking Dead” trzymały się mroku i ciężkiego klimatu, tak na przykład ”Z-Nation” już uderzyło w znacznie bardziej radosne tony. Po obejrzeniu samoświadomego trailera, optymistycznie sądziłem iż w tym wypadku również będzie miło i przyjemnie. Ależ się myliłem.
Ja vs Netflix
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze, lecz często mylne. Popularna fraza jak zwykle trafna. W tym wypadku, owym ”pierwszym wrażeniem” okazał się obejrzany przeze mnie zwiastun. Najważniejszym, ponieważ był w stanie powstrzymać mnie od wyłączenia już po połowie pierwszego odcinka, a w kontekście całego sezonu, jak zwykle mylnym. Znacie to uczucie, gdy naprawdę chcecie polubić jakieś dzieło? Zakładacie różowe okulary, bierzecie najlepsze nachosy i staracie się przymknąć oko na niektóre kwestie? No nie da rady. Przyczyną takiego wybicia z immersji nie jest jedna prosta kwestia, jak na przykład słaby aktor w roli, czy gorszy odcinek. Gdybym miał powiedzieć, co w filmach i serialach cenię sobie najbardziej, stwierdziłbym że…żaden element nie powinien wybijać się kosztem innych. Czy to scenariusz, gra aktorska scenografia czy montaż, wszystkie powinny się uzupełniać. Co jednak, jeśli zaczynają wchodzić sobie w drogę? Pierwszy sezon jest właśnie taką kolizją wymienionych kwestii, przez co wypada nierówno gdy starają się ze sobą zazębiać. Zacznijmy od pozornie najważniejszej.
Piąty element: immersja
Daybreak jest serialem, w którym oś fabularną stanowi historia miłosna, przerwana przez wybuch bomby atomowej. Główny bohater, Josh Wheeler stara się odnaleźć miłość swojego życia w postapokaliptycznych realiach. Atomówka, wypuszczona w kierunku Kalifornii, spada nieopodal szkoły średniej Glendale, miasta gdzie toczy się akcja serialu, a skutki fali uderzeniowej oraz promieniowania pustoszą Kalifornię, Wszyscy dorośli zaczynają mutować w stworzenia nazwane Ghoulami, a Glendale przejmują gangi inspirowane popkulturą, utworzone przez byłych uczniów szkoły. Mamy więc drużyny Futbolistów, Steampunkowców, Cheermazonek czy Golfistów.
- Zaraz, zaraz, stop. Jak to bomby atomowej? Jakie Ghoule, co się stało?
- No… Bum! Nie zamulaj tylko sprawdź ten motyw z playlisty!
Aint no party like a westcoast party
Parafraza parafrazą, ale myślę, że udało mi się rozrysować całą problematykę fabularną w dwóch wersach, a dialog tylko odwierciedla podejście postaci do sytuacji, w której się znaleźli.
Przez pierwszych kilka odcinków nikt nie wydaje się być zainteresowany nagłym końcem życia jakie znał, po prostu wpasowując się obojętnie w nowe realia. Ta kwestia szczególnie razi w oczy, ponieważ twórcy (Aron Eli Coleite i Brad Peyton) zdaje się, chcieli uczynić swoje dzieło samoświadomym. Poza wspomnianym wyżej zwiastunem, w którym bohaterowie zwracają się do widza, w każdym odcinku duży nacisk postawiono na obecność aktualnych kwestii społecznych. Od popkulturowych trendów (Fornite, Star Wars, K-Pop) po problemy związane z rasizmem, wyznaniami czy tożsamością. W byciu na czasie nie ma absolutnie nic złego, a pomieszanie gatunkowe wręcz powinno być nośnikiem trendów i ważnych zjawisk. Prawdziwe zło zaczyna się dopiero wtedy, gdy poza byciem trendy, dane dzieło nie oferuje prawie nic innego.
How do you do fellow kids?
Skupmy się na najgorszym, dzięki temu następne kwestie nie będą boleć już tak mocno.Tak złych dialogów, to ja jeszcze w żadnym serialu nie słyszałem. W większości rozmów, nadużywane są anegdotyczne, odrealnione kwestie i nawiązania do popkultury, co utrudnia czerpanie przyjemności z seansu, a to dopiero pierwszy z grzechów scenariusza. Kolejnym jest warstwa humorystyczna, jakiej w każdym odcinku od groma. To czy rzeczywiście jest w stanie rozbawić, to również kwestia sporna, bowiem w moim odbiorze, żarty sytuacyjne wypadały słabiej niż niezamierzone akcje, lub sceny którym chciano nadać poważny ton, a to poważny minus. Postacie z reguły nie wypadają zbyt przekonująco i trudno się z nimi zżyć, gdy wyglądają, brzmią i zachowują się ”modnie”, zarówno w kwestii aktualnych anegdot którymi rzucają na lewo i prawo, jak i usilną próbą bycia cool. Dyrektor szkoły który gra w Fortnite i Overwatch, ukochana protagonisty o znajomo brzmiącym imieniu Sam Dean, która pozuje na influencerkę, czy pretendujący do miana samuraja-pacyfisty Weasley Fists, to z pewnością kwestie, które są w stanie rozbudować zaplecze tych postaci. Szkoda tylko, że zamiast rzeczywiście budować bohaterów, są używane wyłącznie na zasadzie ”bo tak”, 21 wiek człowieku, tak się teraz mówi. Aż ciśnie się na usta popularna fraza Steva Buscemi z ”30 Rock”.
Nowa Nadzieja
Ale hej! Jest też światełko w tunelu, a to za sprawą kilku aktorów, robiących wszystko co w ich mocy, by jak najlepiej zrealizować fatalny scenariusz. Jedną z niewielu latarni jest Krysta Rodriquez, serialowe spoiwo łączące ład przed wybuchem bomby i chaos dziejący się na każdym możliwym poziomie fabuły. Odgrywaną przez nią postać, poznajemy jako dość niepopularną nauczycielkę biologii o przezwisku Ms.Crumble w liceum w Glendale. Bomba atomowa zmienia ją w Ghoula, jak resztę dorosłych, lecz ona jedyna zdaje się pamiętać kim była ”w poprzednim życiu”. Crumble skrywa kilka tajemnic z przeszłości, które wraz z postępem fabuły są zgrabnie dawkowane widzowi, czego zwieńczeniem jest odcinek w pełni poświęcony psychice owej nauczycielki. Gdyby inne tego typu żonglerki motywami trzymały poziom jak historia Ms. Crumble, serial miałby szansę mi się nawet spodobać. Jak już zacząłem szkolne tematy, to nie mogę nie wspomnieć o dyrektorze. Charakterystyczny Pan Burr (w tej roli Matthew Broderick) to również ważna postać – zarówno jego pre jak i postapokaliptyczna wersja, mają duży wpływ na podzielonych uczniów. O reszcie już tak ciepło nie potrafię się wyrazić, bowiem jedynie w przypadku tych dwóch bohaterów, zachowana została spójność narracji. Niestety; pretensjonalne dialogi i raczej średnie umiejętności aktorów obsadzonych w głównych rolach były o wiele częstszym zjawiskiem niż naprawdę niezłe popisy Krysty i Matthew. Cóż, jak widać nie można mieć wszystkiego.
What a lovely day
Wzrokowo słuchowe wrażenia specjalnie zostawiłem na koniec, ponieważ moja ocena na polu pracy kadrów, pracy kamery czy współpracy montażu scen z muzyką, diametralnie różni się od negatywów jakimi was uraczyłem na temat fabuły czy gry aktorów i aktorek. Daybreak jest ”wizualnie solidny!” Przez większość czasu, który z tą produkcją spędziłem, to słowo cisnęło się na usta chyba najczęściej. Oczywiście oprócz przekleństw związanych z rozbieżnością pomiędzy tym co na ekranie widziałem, a tym co słyszałem. Twórcy postawili na ciepłe i jaskrawe barwy, które cieszą oko i podkreślają lekki nastrój serialu. Nie ma tutaj szalejącego,rozchwianego obrazu jaki często towarzyszy scenom pościgów czy wzbudzaniu napięcia, tylko czysty i spokojny ruch. Niejednokrotnie wracałem do obejrzanych już scen i zatrzymywałem w losowych momentach by się po prostu napatrzeć, w każdym miejscu ładnie. Muzyka również na duży plus, bowiem to właśnie za sprawą zespolenia ze zmianami kadrów, czy ruchem kamery, fragmenty zyskiwały najwięcej na znaczeniu (Koniecznie obejrzyjcie scenę, podczas której bohaterowie jadą na deskorolkach. Bez kontekstu wypada jeszcze lepiej).
W ogólnym rozrachunku nie sprawia to, że serial staje się dobry, wizualne odczucia nie są w stanie uratować warstwy fabularnej, czy naprawić dialogowe głupotki. One po prostu pozwoliły dokończyć mi ten sezon i nawet czerpać radość z oglądania. Czy obejrzę kolejny, o ile serial nie zostanie anulowany? No jasne. Czy będę przy tym potrzebował dużego zapasu melisy? Obawiam się że tak.
Krystian GÓRNY