Dariusz Baranowski to jeden z najlepszych polskich kolarzy. Znany w zawodowym peletonie pod pseudonimem „Ryba”, który na jednym z pierwszych treningów nadali mu starsi koledzy z Górnika Wałbrzych. W rozmowie z Julią Jurek opowiada o początkach kariery kolarza, męża i komentatora sportowego. Podsumowuje kończący się sezon oraz analizuje przyszłość polskiego kolarstwa.
Stresował się Pan przed wyścigami czy raczej podchodził do wszystkiego profesjonalnie, bez stresu i z chłodną głową?
Stres zawsze się pojawiał, bo nigdy nic nie wiadomo. Ogromna presja ciąży przede wszystkim na liderach, którzy często po wyścigu są bardziej zmęczeni psychicznie niż fizycznie. Pozostałych kolarzom też nie jest łatwo, bo każdy chce się wywiązać ze swojego zadania jak najlepiej. Zwłaszcza kiedy przychodzi ważny, decydujący etap i drużyna ma określoną strategię. Ja zawsze jeździłem Wielkie Toury w wielkich ekipach, gdzie strategia była ustalona od początku do końca. Nie mogliśmy jechać na spokojnie i po prostu zabierać się w ucieczki, jak robią to mniejsze teamy, które nie jadą z myślą o końcowym zwycięstwie. Każdy miał swoje obowiązki, co wiązało się z dodatkowym stresem.
Ale gdy się już ruszyło, to wszystko uciekało z głowy. Największy stres chyba był przed startem, gdy pomyślało się o pracy, która czeka na danym etapie. To mogło wywoływać niepotrzebny stres, ale na trasie wszystko mijało.
Czy po zakończeniu kariery myślał Pan o pracy trenera lub dyrektora sportowego?
Kończąc ściganie, miałem plany i propozycję pracy którejś z drużyn zawodowych. Sytuacja jednak na początku 2013 roku się skomplikowała i pracy nie podjąłem.
Na szczęście pojawił się Tomek Jaroński wraz z Eurosportem. Już wcześniej Tomek zapraszał mnie jako gościa do wspólnego komentowania, gdy się jeszcze ścigałem. Po trzech pierwszych latach gościnnej pracy w Eurosporcie stwierdziłem, że odpuszczam myśl o pracy dyrektora sportowego. Chciałem bliżej związać się ze stacją i podjąć pracę komentatora. Od tamtej pory relacjonowałem coraz więcej wyścigów, aż stałem się jednym z głównych sprawozdawców. Nie planowałem tego, moje życie samo się tak potoczyło. Jestem z tego zadowolony, bo praca dyrektora wiązałaby się ponownie z wielodniowymi wyjazdami, a jest to bardzo uciążliwe. Już raz to przerabiałem podczas kariery kolarskiej. Komentując wyścigi, mimo że jest ich dużo, jestem na śniadanie, obiad i kolację w domu. Cały czas z rodziną, nie mam ciągłych wyjazdów. Z perspektywy czasu cieszę się, że nie udało mi się zostać dyrektorem w pierwszym roku. Mam ciekawą pracę, jestem przy kolarstwie, ale cały czas jestem też z rodziną.
Kiedy pierwszy raz musiał Pan usiąść w studiu przy mikrofonie razem z Tomaszem Jarońskim i Krzysztofem Wyrzykowskim, towarzyszyły Panu obawy, czy odnajdzie się u boku tak „wytrawnych” komentatorów? Jak rozpoczęła się Pana przygoda komentatora?
Już w 2010 komentowałem Tour de Pologne razem z Tomaszem Jarońskim. Kilka razy w sezonie Tomek mnie zapraszał. Od 2013 już częściej pojawiałem się w studio jako ekspert.
Stres przed pierwszą transmisją był dużo większy niż przed wyścigami. Ogromne napięcie i niepokój w pierwszych latach był nieodłącznym elementem każdej relacji. Wydawać się może, że dobrze się rozmawia, ale przy założeniu słuchawek wszystko zmienia się diametralnie. Z biegiem czasu, nabieraniem doświadczenia, nieustannym treningiem, podobnie jak na rowerze, człowiek zaczyna radzić sobie coraz lepiej. Im więcej wyścigów współkomentowałem, tym bardziej czułem po sobie, że stres maleje. W tej chwili to w zasadzie na luzie do tego podchodzę, a stres już się nie pojawia. Nie ma uczucia zdenerwowania przed transmisjami. Myślę, że jeśli zdenerwowanie znika, to lepiej to wychodzi. Do każdego wyścigu przygotowuję się bardzo sumiennie, analizując trasę, listę startową. Do każdej transmisji jestem w pełni gotowy i to też na pewno obniża mój niepokój, bo wiem co mnie czeka i o czym mniej więcej mówić. Mam u boku prowadzącego. Głównie Tomasza Jarońskiego, który zawsze świetnie prowadzi transmisję. Ja jestem ekspertem i na moich barkach nie spoczywa ciężar kierowania transmisją. To również działa odciążająco.
Czy ma Pan swój ulubiony klasyk?
W telewizji oczywiście najchętniej ogląda się te najtrudniejsze, jak Paryż-Roubaix. Ja wolę Liège-Bastogne-Liège z wiosennych klasyków. Natomiast z jesiennych wyścigów moim zdaniem najpiękniejsza jest Lombardia.
Tegoroczny sezon zwłaszcza w Wielkich Tourach został zdominowany przez stosunkowo młodych kolarzy. We Włoszech wygrał Carapaz, a we Francji Bernal. W Hiszpanii trzy zwycięstwa i białą koszulkę młodzieżowca wygrał Tadej Pogačar. Ci kolarze już wcześniej pokazali, że posiadają zadatki na przyszłych mistrzów. Czy spodziewał się Pan, że ich gwiazdy rozbłysną aż tak szybko?
Egan Bernal czy Pogačar pokazywali swój talent we wcześniejszych latach. Słoweniec na Vuelcie zajął trzecie miejsce i wygrał trzy etapy. Trudno było przewidzieć, że mogą rozwinąć się w tym sezonie aż tak. Kolumbijczyk od początku roku pokazywał, że jest fantastycznym kolarzem. Wygrywał przed TdF, Paryż-Nicea. Tutaj można było się spodziewać, że będzie walczył o zwycięstwo. Jest to jednak dość zaskakujące, że aż tak młodzi zawodnicy pokonują tych starszych, utytułowanych zawodników.
Start Teamu CCC po raz pierwszy w Tour de France jako grupy z polską licencją to spory sukces. Zawodnicy tej grupy, zwłaszcza Greg Van Avermaet, celowali w zwycięstwa etapowe. W tym roku to się nie udało. Czy w następnych sezonach możemy liczyć na wygraną pomarańczowych w jednym z Wielkich Tourów?
Przejęcie licencji World Tour to jest wielkie wydarzenie w skali polskiego kolarstwa. Wcześniej CCC, jeżdżąc na zasadzie „zaproszenia”, startowało w Giro, ale w TdF już nie miało takiej okazji. Myślę, że jest to wielkie wyróżnienie dla Polski, bo wreszcie mamy swoją drużynę w światowej czołówce. W tym roku pomarańczowa ekipa była dość późno budowana, bo decyzja o przejęciu licencji zapadła dopiero pod koniec lipca w zeszłym roku. Na 2020 mamy już zakontraktowanych znaczących kolarzy, np. Matteo Trentin, który daję gwarancję na zwycięstwa etapowe. Jest również Ilnur Zakarin i Fausto Masnada. Ci zawodnicy są znaczącymi wzmocnieniami i w przyszłym sezonie możemy spodziewać się zwycięstw etapowych. W kolejnych latach poprzeczka będzie stawiana coraz wyżej. Celem na przyszłość jest wygrać Tour de France.
Wszystko jest możliwe. Drużyna szybko się rozwija, w stosunku do pierwszego startu w Giro d’Italia w 2003, kiedy jeszcze ja jeździłem w tej ekipie. Wtedy byliśmy teamem pierwszej dywizji. Troszkę inaczej to wyglądało. Pavel Tonkov był naszym liderem, ale wycofał się po dwóch tygodniach. Wówczas ja próbowałem go zastąpić. Wywalczyłem 12. miejsce w klasyfikacji generalnej. Od tamtego roku CCC rozrastało się. Teraz jest ekipą World Tourową i myślę, że to nie koniec ich możliwości.
W tym roku miał Pan okazję przez dwa dni jeździć na motocyklu w kolumnie Tour de France. Podobnie jak wielcy mistrzowie – Alberto Contador, Bradley Wiggins i Juan Antonio Flecha. Czuł się Pan wyróżniony i doceniony, że dostał taką szansę? Czy zmagania kolarzy z tej perspektywy są bardziej pasjonujące niż z perspektywy komentatorskiego stanowiska w studiu?
Towarzyszyłem kolarzom podczas czwartego i siódmego etapu. Było to dla mnie dodatkowe doświadczenie, ale i wyróżnienie. Międzynarodowy Eurosport stworzył możliwość, aby każdego dnia ktoś jechał na motocyklu w kolumnie TdF.
Było to niesamowite przeżycie. Widziałem, co dzieje się z tyłu, za peletonem. Kiedy jeździłem na rowerze, wyglądało to zupełnie inaczej. Teraz cały etap jechałem się z tyłu, bezpośrednio za kolarzami, w kolumnie wyścigu. Tam cały czas coś się działo. Można powiedzieć, że tam toczy się drugie życie, w tych wozach. Z przodu peleton jedzie i kolarze walczą o pozycję. Z tyłu sytuacja wygląda podobnie. Cały czas kolarze znajdują się w tej kolumnie. Niektórzy ciągle zjeżdżają po bidony, inni mają defekty. Nieustająca rotacja. Samochody się zmieniają, choć mają ustaloną kolejność, ale co chwilę sędziowie wzywają którąś z drużyn. Nieprzerwana wymiana kolarzy i samochodów. Coś niezwykłego. Naprawdę bardzo się cieszę, że mogłem te dwa dni spędzić na motorze i zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Później podczas transmisji miałem co opowiadać.
Rozmawiała JULIA JUREK