Mijający rok był jednym z bardziej udanych dla reprezentacji koszykarzy. Świetne eliminacje, pierwszy od ponad 50 lat awans na mistrzostwa świata i 8. miejsce wśród najlepszych drużyn globu sprawiły, że polski basket wrócił ze sportowych zaświatów. Niestety, kolejne afery wychodzące na światło dzienne chluby tej dyscyplinie nie przynoszą.
2 września 2019 rok, Pekin. Po ciężkim, wyrównanym meczu w fazie grupowej Mistrzostw Świata Polska pokonuje gospodarzy 79:76. I to pomimo, delikatnie mówiąc, przychylności sędziów względem Chin i nerwowej atmosfery na trybunach. W polskiej kadrze panuje euforia, a w kraju padają rekordy oglądalności koszykówki. Każdy chce być Ponitką, Celem czy Waczyńskim. W pomeczowym studiu kamera trafia do szatni. Widać zmęczenie, ale też ogromną radość zawodników. Nagle rozlega się ogromny hałas. Do pomieszczenia wbiega prezes PZKosz Radosław Piesiewicz. Filmik trafia do sieci, gdzie staje się prawdziwym hitem. Jedni chwalą za spontaniczną radość i ogromne emocje, inni negują za użycie wulgaryzmów. Jedno jest pewne – osoba prezesa została przez wielu dostrzeżona.
Radosław Piesiewicz został prezesem Polskiego Związku Koszykówki w listopadzie 2018 roku i łączy tę funkcję z szefowaniem w Energa Basket Lidze – najwyższej męskiej klasie rozgrywkowej.
– To może się wydać komuś nudne, więc przepraszam, ale rozmowę o mojej pracy w Polskim Związku Koszykówki zacznę od pieniędzy, bo ich pozyskiwanie jest bardzo ważne, bez nich nie można niczego zbudować, bez nich nie może być zatem mowy o jakimkolwiek rozwoju – takimi słowami zaczynał swoją prezesurę i trzeba przyznać, że nie rzucał słów na wiatr. Do polskiej koszykówki dołączyło kilku sponsorów, w tym m.in. grupa Energa. Również sportowo reprezentacji szło dobrze, a wymarzony awans na Mistrzostwa Świata w Chinach tylko to potwierdził. Co jakiś czas jednak na jaw wychodziły brudy, w które zamieszany był sam prezes. Zamazywały one obraz luźnego, wesołego człowieka, za jakiego chciał uchodzić. Niestety, dziś wywołuje już tylko negatywne emocje.
Głośno było chociażby o konflikcie Piesiewicza z Marcinem Gortatem. Jego potwierdzeniem mogła być sytuacja z Gali Mistrzów Sportu. Podczas wręczania statuetki dla najlepszej drużyny roku prezes PZKosz stwierdził, że zespół w końcu ma lidera, ale nie takiego, który działa jedynie w mediach społecznościowych, lecz takiego, który pojawia się na boisku i pomaga wszystkim kolegom. Był to ewidentny przytyk w stronę byłej gwiazdy NBA, która zresztą tego dnia odbierała w Warszawie nagrodę za działalność swojej fundacji. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W jednym z wywiadów Gortat nazwał Piesiewicza „karierowiczem, a nie człowiekiem, który chce coś osiągnąć dla sportu”. Medialna wojenka nie była tej dyscyplinie potrzebna. Myśleć należałoby o tym, jak przyciągnąć nowych kibiców do oglądania koszykówki, a nie o tym, by uderzać w osobę, która dla polskiego basketu zrobiła i ciągle robi najwięcej ze wszystkich. Prezes Piesiewicz najwidoczniej o tym zapomniał.
Nieporozumień wciąż przybywało. Warto wspomnieć chociażby o scysji z Maciejem Lampe. Koszykarz był niezadowolony z tego, jak potraktowano go podczas ostatniego meczu eliminacji MŚ z Holandią, w którym nie zagrał z powodu urazu. Stwierdził, że obchodzono się z nim jak z „workiem ziemniaków”, przez co nie był pewny, czy chce jechać na Mistrzostwa Świata. – Powiem krótko i dosadnie. To trener Mike Taylor decyduje o składzie reprezentacji Polski. Każdy zawodnik musi sobie odpowiedzieć, czy chce występować w koszulce z orłem na piersi. Musi czuć potrzebę gry w kadrze. Nikt nikogo nie będzie do tego zmuszał – tak całe zamieszanie skomentował Radosław Piesiewicz. Lampe do Chin nie poleciał i nie pomógł naszej kadrze osiągnąć lepszego rezultatu. Nie wiadomo też, czy do niej kiedykolwiek wróci. Za całą sytuację bez wątpienia odpowiada związek na czele z prezesem. Mógł on zrobić o wiele więcej, niż uciekać się do wymówek i atakowania zawodnika.
Nowy rok wcale nie naprawił nerwowej sytuacji, jaka panuje w Polskim Związku Koszykówki. Wręcz przeciwnie – z miesiąca na miesiąc jego obraz jest coraz gorszy. Najpierw posadę press managera kadry stracił Michał Fałkowski, a ostatnio na światło dzienne wyszła afera z Adamem Waczyńskim. Okazało się bowiem, że kapitan naszej kadry nie dostał powołania na mecze kwalifikacyjne do EuroBasketu 2021 z Izraelem w Arenie Gliwice i z Hiszpanią w Saragossie. Nie dlatego, że jest w złej formie, a dlatego, że tak chciał… prezes Piesiewicz. Przynajmniej tak w swoim oświadczeniu sugeruje Waczyński.
Dowiadujemy się z niego, że kapitan już od dłuższego czasu był źle traktowany i według niektórych nie jest już drużynie potrzebny. Okazuje się, że prawie nie pojechał na mistrzostwa do Chin. Z kolei w tym okienku reprezentacyjnym wcale nie potrzebuje odpoczynku, jak próbowali przekonać działacze. Można domniemywać, że wszystko to jest efektem niechęci prezesa do zawodnika. Z czego ona wynika? Być może z przyjaźni Waczyńskiego z Gortatem i jego zaangażowania w campy dla dzieci organizowane przez byłą gwiazdę NBA. Tego jednak nie wiemy na pewno. Prezes Piesiewicz natomiast, tak jak można było się spodziewać, w swojej odpowiedzi za zaistniałą sytuację oskarżył koszykarza. Odrzucił zarzuty, jakoby zawodnika traktowano gorzej niż pozostałych członków kadry. Wyraził też ubolewanie nad upublicznieniem konfliktu, „który nikomu nie jest potrzebny” i posądził sportowca o dzielenie drużyny. Zapewnił też, że za powołania graczy odpowiada tylko i wyłącznie selekcjoner.
O ile wierzyć Waczyńskiemu, to jego oświadczenie nie powinno dziwić. Jeśli takie zagrywki stosowane są od dłuższego czasu, jestem wręcz zdumiona siłą zaparcia i nieustępliwością kapitana. Niejedna osoba, która doświadczyłaby takiej sytuacji, powiedziałaby w końcu pas. Adam udowodnił tylko, jak ważna była i pewnie ciągle jest dla niego kadra. Kapitan przeprosił zresztą kibiców i kolegów z zespołu za zaistniałą sytuację. Szkoda tylko, że drużyna traci świetnego zawodnika przed tak ważnymi meczami reprezentacji.
W tej całej sytuacji dziwne jest zachowanie trenera kadry Mike’a Taylora. Ten, który powinien stać murem za koszykarzami, wydał oświadczenie potwierdzające konflikt Waczyńskiego z Piesiewiczem i przyznał, że pomysł o braku powołania kapitana na najbliższe zgrupowanie jest jego suwerenną decyzją i nikt ze związku w nią nie ingerował. Trudno jednak w to wierzyć. Można odnieść wrażenie, że Taylor stał się marionetką w rękach prezesa, tym, który wykonuje wszystkie jego polecenia. W końcu kto by się sprzeciwił swojemu pracodawcy, z którym niedawno podpisało się nowy kontrakt?! Również koledzy z zespołu niechętnie zabierają głos w tej sprawie. Zaledwie jeden ze starszych zawodników, Łukasz Koszarek, w rozmowie z PAP stwierdził, że kadra była pewna, że Waczyński przyjedzie na zgrupowanie. Jego zdaniem sytuacja nie służy ani koszykówce, ani reprezentacji. Z tym nie można się nie zgodzić. Szkoda, że reszta kolegów kapitana (póki co) schowała głowę w piasek. Z drugiej strony, co mogliby zrobić, oprócz wydawania kolejnych oświadczeń? Zbuntowanie się, grupowa odmowa przyjazdu na zgrupowanie – raczej nikt z nich nie myśli o takich sposobach pokazania swojego niezadowolenia. Trzeba mieć nadzieję, że koszykarskie władze pójdą po rozum do głowy i zrozumieją, że tylko dialogiem i nieprzerzucaniem winy na kolejne osoby można ugasić ten ogromny pożar.
Polska koszykówka nigdy nie osiągnie statusu najpopularniejszego i najbardziej lubianego przez kibiców sportu drużynowego. Przez takie afery, jak ta z Marcinem Gortatem czy właśnie z Adamem Waczyńskim, staje się jednak obiektem drwin i pożałowania. A szkoda, bo jeszcze kilka miesięcy temu wszyscy mieli nadzieję na odrodzenie i przedostanie się do świadomości Polaków. Teraz, przez zaściankowość i nieumiejętność komunikowania się władz PZKosz, na kolejne sukcesy reprezentacji koszykarzy możemy jeszcze długo poczekać.
Marta KOTECKA