Knedler w prologu i pięciu rozdziałach opisuje losy niesamowicie odważnej kobiety, która w czasach drugiej wojny światowej, w nieludzkich warunkach Auschwitz-Birkenau starała się po prostu być dla innych. Nawet jeśli nie była w stanie być dla siebie. – „Nogi miękną, kręgosłup boli, ale trzeba być. Bo jeśli nie ona, to kto?” – pisze Knedler w przejmującej historii Stanisławy Leszczyńskiej.
Leszczyńska nie jest osobą powszechnie znaną – a szkoda – bo zasługuje na to o wiele bardziej niż nie jeden celebryta. W 1943 roku trafiła wraz z córką do Auschwitz. Dobrze wiemy z lekcji historii, że to właśnie tam ludzie przestawali być ludźmi. Traktowano ich jak nic nie warte przedmioty. Jak zwierzęta, do których zwracano się numerem, bo to przecież byłoby zbyt ludzkie podejście, by nazywać kogoś imieniem. Pomimo przykrego 41355 zdobiącego przedramię Stanisławy, nie straciła ona swojej tożsamości. Nie zapomniała o tym kim była. Nie wyparła się uczuć i emocji – wręcz przeciwnie – wykorzystała je, aby pomagać innym.
„Mama” oświęcimskich noworodków
Leszczyńska przebywała w bloku dla chorych, gdzie więźniarki
rodziły pośród osób zarażonych wieloma chorobami zakaźnymi, takimi jak tyfus
czy gruźlica. Noworodki były zabijane przez niemiecką położną. Gdy ta
zachorowała, Leszczyńska od razu zaproponowała, że ją zastąpi. Miała
uprawnienia – w 1920 roku
podjęła naukę w Szkole Położniczej w Warszawie i ukończyła ją dwa lata później
z wyróżnieniem. Od tamtej pory pracowała jako położna – w dzień i w nocy – mimo kiepskiej komunikacji miejskiej i
dwójce dzieci na wychowaniu. W obozie postawiła się samemu „Aniołowi Śmierci”.
Dr Mengele zgodził się na jej pracę, ale przypomniał o nakazie zabijania
dzieci. – „Nie, nigdy! Dzieci nie wolno zabijać!” – wykrzyczała wówczas. Pomimo zuchwałej odpowiedzi nie skazano jej na
zagazowanie. To był pierwszy cud, który zapoczątkował kolejne. Stanisława
odebrała około trzech tysięcy porodów i każdy z nich był udany – zero komplikacji czy powikłań. Obmywała dzieci
odrobiną wody lub ziółkami, które były podawane więźniom do picia, otulała
płatkiem ligniny, głaskała i przytulała do piersi, wiedząc jaki czeka je
koniec. Nadal obowiązywał nakaz zabijania
noworodków, a Leszczyńska cierpiała z każdą matką, tak jakby to właśnie umarło
jej własne dziecko. Później, gdy dzieci uznano za „wartościowe rasowo” cofnięto
nakaz. Ocalało trzydzieścioro. Trzydzieścioro noworodków zawdzięcza swoje życie
kobiecie, która była w stanie oddać swoje za każdego z nich.
Anioł Życia
Tak jak dr Mengele słynął ze swojego sadyzmu, tak Leszczyńska słynęła ze swojej wiary. Chrzciła każde dziecko – bez względu na jego narodowość. Knedler idealnie opisała jej ufność wobec Boga. Wielu zastanawiało się, czy w piekle takim jakim było Auschwitz On jeszcze istnieje. Czy nie umarł czasem, czy nie schował się gdzieś, byleby nie patrzeć na okrucieństwo nazistów. Stanisława wierzyła, że On jest i jej pomaga, że stał przy piecach, na których odbierała porody. Leżał wśród stosów martwych noworodków, podgryzanych przez wygłodniałe szczury. Widziała Go w zmęczonych i wychudzonych twarzach innych więźniów. Widziała Go, gdy patrzyła na swoje ręce. Czuła, gdy jedynym jej narzędziem były małe nożyczki i modlitwa na ustach. W najtrudniejszych przypadkach wysyłała ciche prośby do Matki Bożej – „Załóż proszę, choć jeden pantofelek i przybądź z pomocą.” – i działy się cuda, bo z niebiańską pomocą Leszczyńska ratowała życia.
Myślę, że właśnie na taką książkę czekałam. Każda ze stron porusza do głębi. Knedler używając prostego języka, napisała o rzeczach trudnych i bolesnych. Świadomość, że historia ta wydarzyła się naprawdę przeraża, fascynuje i przede wszystkim zmusza do refleksji. Mamy cały świat na wyciagnięcie ręki, ale i tak marnujemy swój potencjał – Magda Knedler wydaje się umieszczać tę przykrą prawdę w każdej przerwie między kropką, a kolejnym zdaniem. Stawia Leszczyńską za przykład. Pokazuje, że to była zwykła kobieta – czyjaś córka, żona i matka – która nie urodziła się po to żeby zmieniać świat. Sama postanowiła to zrobić.
Katarzyna RACHWALSKA