Dzisiaj nie będzie recenzji nowej płyty. Tym razem sięgniemy po klasykę. Nie będą to jednak krążki oczywiste. Chcę zaproponować wam dzieła, które często są pomijane przez słuchaczy w katalogu danego artysty, a uważam je za wybitne. W czasach kwarantanny nie musimy się spieszyć, mamy czas na eksploracje nowej muzyki, dajcie więc szansę tym tytułom.
1. Joni Mitchell – “The Hissing of Summer Lawns” (1975)
Niesamowicie barwna płyta, zazwyczaj niezauważana na rzecz wyciszonego „Blue”. „The Hissing of Summer Lawns” to pierwsza próba eksploracji jazz rocka przez popową songwriterkę. Struktury piosenek zmieniły się na mniej prostolinijne, pojawiły się przesterowane basy, psychodeliczne gitary. Joni, znana jako pierwszoligowy tekściarz, tym razem dała się ponieść atmosferze albumu i zaczęła pisać teksty mniej przemyślane, ale za to ciekawe i intrygujące. Mitchell wyprzedziła trendy muzyczne, samplując afrykańską muzykę plemienną, co stało się popularne dopiero w latach 80. (głównie w muzyce hip-hopowej). Płyta w tym wszystkim pozostaje słoneczna i pogodna, na co wskazuje sama okładka, symbolizująca oderwanie się od metropolii na rzecz natury.
Najlepsze utwory: „Don’t Interrupt the Sorrow”, „The Hissing of Summer Lawns”.
2. Bruce Springsteen – “Nebraska” (1982)
Bruce Springsteen często jest mylnie odbierany jako pompatyczna gwiazda rocka, o mało ambitnych kompozycjach. Wydana w 1982 roku, a więc już po swoich największych latach „Nebraska”, była dla artysty powrotem do samego początku kariery. Nie znajdziecie na niej elektrycznych klawiszy ani kilkusetwatowych wzmacniaczy. Bruce sięgnął na niej jedynie po gitarę akustyczną oraz harmonijkę, tworząc album folkowy, którego nie powstydziłby się Bob Dylan. Płyta została nagrana na prostym czterościeżkowcu, co wpłynęło na jej surowy, zimowy klimat. Warstwa liryczna została zainspirowana młodocianym mordercą z Nebraski – Charlesem Starkweatherem. Na podstawie jego zbrodni, Springsteen powraca do swoich młodych lat, analizując swoje pochodzenie czy relacje z ojcem. Wybitna i całkowicie odmienna płyta w dyskografii jednego z najpopularniejszych wykonawców w historii.
Najlepsze utwory: „Atlantic City”, „Reason to Believe”.
3. Brian Eno – “Ambient 1/Music For Airports”
Brian Eno to jedna z najważniejszych postaci branży muzycznej ubiegłego wieku. Genialny producent odpowiedzialny za albumy takich wykonawców jak U2 czy David Bowie, jest również pionierem ambientu. „Music For Airports” to płyta, która miała swoje określone zadanie. Eno obserwując ilość stresu obecną na lotniskach, postanowił stworzyć kojące loopy, które miałyby być grane na terminalach. Nakładając na siebie taśmy pięknych wokali i partii pianina, stworzył jeden z najprzyjemniejszych w odbiorze albumów w historii. Ciągle powtarzające się sekwencje, dają słuchaczowi poczucie spokoju, sprawiając, że płyta przybiera formę medytacji
Najlepsze utwory: 1/2, 1/2.
4. Guru – „Jazzmatazz Vol.1”
Kiedy w 1993 roku wielu raperów rapowało pod szkieletowe bity, Guru przeprowadzał rewolucję. Znany ze składu Gangstarr, Guru po raz pierwszy oddzielił się od swojego producenta DJ Premiera i nagrał płytę na żywo – z bandem jazzowym. Mimo że wielu dostrzegało podobieństwa pomiędzy hip-hopem a jazzem, czy to w samplowanych melodiach, czy improwizowanej ekspresji, mało kto odważyłby się na nagranie takiej płyty. Guru sprowadził na płytę takie gwiazdy jak Donald Byrd czy Branford Marsalis, przedłużając ich karierę i przy okazji zapoznając miliony ludzi na świecie z muzyką jazzową. Inteligentne, wpasowujące się w jazzową podziałkę linijki do dzisiaj robią wrażenie. Ta płyta po prostu na zawsze pozostanie świeża.
Najlepsze utwory: „Loungin”, „Down The Backstreets”.
Maksym DANISZEWSKI