Ostatnie tygodnie Lecha Poznań to pasmo sukcesów, o których wszyscy zdążyli już napisać i powiedzieć. Niewielu jest więc takich, którzy nie wiedzą, co się działo. Nie żyjemy przecież pod kamieniem, a ogólnopolskie media pierwszy raz od dawna wygłaszają peany pochwalne na temat Kolejorza. Czas więc na parę słów o dumie. I miłości.
Oczywiście, mógłbym silić się w tym momencie na przeglądanie i przepisywanie liczb, jakie „wykręcają” zawodnicy Poznańskiej Lokomotywy, bo jest to coś nader imponującego. Mógłbym się rozpisywać na temat schematów taktycznych czy pomysłów trenera Dariusza Żurawia, który, mam wrażenie, z tygodnia na tydzień rozwija się coraz bardziej oraz zyskuje szacunek u kibiców i dziennikarzy, którzy nie do końca wierzyli w ten projekt. Ja sam nie wierzyłem. W całym tym sukcesie jest jednak coś więcej.
Europa da się lubić
Być może są wśród czytelników tacy, którzy byli na stadionie podczas europejskiej kampanii Lecha Poznań w sezonie 2010/2011. Powiem więcej – myślę, że jest takich osób sporo, bo przecież od tych chwil minęło tylko (i aż) 10 lat. Sam byłem wtedy 11-latkiem i wspomnienia, jakie mam z tego okresu, to raczej niewielki, kineskopowy telewizor w małym pokoju mieszkania dziadków na czwartym piętrze, ze średniej jakości obrazem TV4, a nie piękne, stadionowe emocje. To był czas, w którym w wybitnie niesportowym domu, w którym się wychowywałem, zaczęła się nieśmiało rodzić moja miłość do niebiesko-białych barw. Sęk w tym, że niewiele z tego występu pamiętam. Z lat wcześniejszych także. I proszę, nie odbierajcie tego jako lekceważenie tamtych sukcesów, bo oczywiście nie raz i nie dwa oglądałem te mecze z odtworzenia. Tu chodzi jednak o emocje.
Dla pokolenia dzisiejszych szesnastolatków, osiemnastolatków, a nawet dwudziestolatków, wywalczony w deszczowym Charleroi awans do Ligi Europy jest pierwszym europejskim sukcesem, który mogą świętować ze swoją ukochaną drużyną. To awans, który – tak jak we mnie i wielu innych dzieciakach 10 lat temu – może zaszczepić kibicowskiego bakcyla wśród kolejnych młodych kibiców, którzy w przyszłości będą regularnie zasiadać na trybunach stadionu przy Bułgarskiej. Bo nic tak nie uzależnia jak sukces. A tego w ostatnich latach w Poznaniu brakowało jak tlenu.
Inny zespół, inne czasy
Ktoś może powiedzieć, że przecież Kolejorz grał w fazie grupowej Ligi Europy po Mistrzostwie Polski w 2015 roku. To prawda. Tylko wtedy nastroje były zupełnie inne. LE nie była sukcesem, a raczej nagrodą pocieszenia po nieudanych eliminacjach do Ligi Mistrzów. Do tego dochodziły fatalne wyniki w krajowych rozgrywkach – jesienią, kiedy Kolejorz sensacyjnie pokonał na wyjeździe włoską Fiorentinę, szorował jednocześnie dno tabeli Ekstraklasy. W składzie Lecha w tamtym meczu wystąpili chociażby Dariusz Dudka, Dariusz Formella, David Holman czy Denis Thomalla. Cóż to był za słaby skład! Wtedy kibice głowili się, kto w ogóle zasługuje na występy w podstawowej jedenastce, teraz jednym z największych dylematów jest to, czyje nazwisko nadrukować na nowej koszulce meczowej. Puchacz? Moder? Tiba? Może Ramírez? Albo Crnomarković? A przecież są jeszcze Ishak i Kamiński… Sympatyk poznańskiego zespołu wreszcie ma się z kim utożsamiać i może narzekać w tej materii jedynie na problem bogactwa. Jakich pięknych chwil doczekaliśmy, jak wielki progres zanotowała cała ta drużyna! Tegoroczny awans, a także to, jakich zawodników można dziś oglądać w Lechu, jest czymś niesamowitym. Najmłodsze pokolenie kibiców zapamięta to na lata. I będą wspominać Pedro Tibę, Ramíreza czy Modera, tak jak ja i wielu mi podobnych pamiętamy o Rudnevsie, Arboledzie czy Możdżeniu.
W ostatnich latach kibice w Poznaniu częściej doznawali porażek niż sukcesów. Przywykli nie do radości i szczęścia, a raczej bólu i złości. Teraz zaś pojawił się ogromna nadzieja, że los się wreszcie odmieni, że Lech ponownie będzie naprawdę wielki. Kocham Kolejorza i jestem z niego obecnie niezwykle dumny. To rzadkie i piękne uczucie. Życzę sobie, by tak rzadkie jednak nie było.
Kacper BAGROWSKI