Trzęsąca się kamera w rękach jednego z bohaterów, nieostre ujęcia i wszechobecny chaos. To nie tylko domena internetowych vlogów, ale również krótka charakterystyka konwencji filmowej found footage, która podbiła światowe kina zeszłej dekady. Ludzie wychodzący z seansów byli w szoku, internet huczał od teorii spiskowych, a każdy chciał doświadczyć filmowego pseudorealizmu. Minęło już parę lat od ostatniego obiektywnie ciekawego filmu z tego nurtu. Dlaczego “filmy kręcone z ręki” się znudziły?
Found footage opiera się na idei domniemanie realistycznych nagrań, które zawsze kręcone są przez jednego z bohaterów. Mają sprawić by widz uwierzył lub chciał wierzyć, że to, co ogląda, wydarzyło się naprawdę. Paradoksem wydaje się, że technika wymagająca niewielkiego nakładu środków, a wywołująca ogromne emocje u widzów, pojawiła się dopiero w latach 80. XX w.
Pierwszym ważnym przedstawicielem nurtu found footage stał się włoski “Cannibal Holocaust”, kontrowersyjny film z pogranicza paradokumentu i gore. Opowiadał historię filmowców, którzy badali i nagrywali obyczaje amazońskich kanibali. Jak nietrudno się domyślić, gatunek horroru narzucił pewne rozwiązania fabularne. Bohaterowie zostali brutalnie zamordowani i żywcem zjedzeni. Wszystko zrealizowano w konwencji prawdziwych, słabo zmontowanych i chaotycznie dokumentalizowanych ujęć. Produkcja zawierająca hiperrealistyczne sceny, bardzo szybko została zakazana w wielu krajach jako radykalnie turpistyczna i nadmiernie epatująca przemocą.
Drogą szokowania podążały kolejne filmy found footage przez następne 20 lat. Wiele z nich było zakazywanych w oficjalnej dystrybucji i stawało się trudno dostępnymi rarytasami, dla fanów kaset VHS spod lady wypożyczalni. Dobrym przykładem jest japoński “Guinea Pig 2: Flower of Flesh and Blood” będący 45-minutowym festiwalem tortur. Amerykański aktor, Charlie Sheen, po jego obejrzeniu był święcie przekonany, że film jest dowodem na popełnione morderstwo i powiadomił o tym władze. Ta anegdota dobrze nakreśla to do czego dążyli reżyserzy podejmujący się kręcenia filmów w tej technice. Musiał minąć odpowiedni czas by twórcy wypracowali idealną formułę jednocześnie przekonującego i angażującego obrazu. Nikt nie mógł jednak przewidzieć tego co przyniesie nowa fala tego zjawiska.
Legenda wiedźmy z Blair
Był 1999 rok, na jednej z amerykańskich uczelni w stanie Maryland pojawiły się tajemnicze plakaty. Na nich znajdowały się 3 czarno-białe zdjęcia studentów, informacja o ich zaginięciu i numer telefonu do szeryfa lokalnej policji. Jakiś czas później powstała strona internetowa Blair Witch Project. To tam można było przeczytać o młodych filmowcach, którzy zaginęli podczas kręcenia filmu dokumentalnego o legendzie wiedźmy z Blair. Chałupniczo wykonana strona internetowa i mrożąca krew w żyłach historia sprawiły, że ludzie byli ciekawi tego co się naprawdę wydarzyło. Ekipa odpowiedzialna za marketing filmu podsycała nastroje niepokoju na forach. Ostatecznie, gdy film pojawił się w kinach było o nim wystarczająco głośno by wybrały się na niego tłumy. Ludzie nie wiedzieli czego się spodziewać. Jedno było pewne – każdy musiał to obejrzeć.
Film rozpoczyna się od planszy informującej widzów o tym, że następujący materiał został odnaleziony w lesie. Od początku produkcja sieje niepokój. Fenomen “Blair Witch Project” polega na balansowaniu między rzeczywistością a wykreowaną zasłoną filmowego świata. Widz ma poczucie gubienia się po nieprzyjaznych lasach razem z ekipą filmową. Razem z nimi czujemy najpierw podekscytowanie, potem dyskomfort a na koniec najprawdziwszy strach. Nigdy wcześniej, żaden film, tak dosłownie nie czynił widza bohaterem wydarzeń. Oglądamy wszystko takim jakim jest. Trudno podczas seansu doświadczyć sceny która jawnie wydaje się inscenizowana. Najbardziej przerażające jest to czego nie widać. Jakbyśmy podświadomie szukali między drzewami jakiejś postaci, czegoś, co mogłoby być usprawiedliwieniem tego co się dzieje. Prawdziwie przerażające są te momenty, kiedy razem z bohaterami nasłuchujemy dźwięków, gdy po raz kolejny mijamy tą samą rzekę i powoli zatracamy się w spirali szaleństwa. Czy wiedźma z Blair istnieje i uwięziła nas w swoim lesie, czy po prostu tracimy rozum?
“Blair Witch Project” w reżyserii Daniela Myricka i Eduardo Sancheza kosztował około 60 000 dolarów (na amerykańskie standardy budżetów filmowych to bardzo małe pieniądze). Na podstawie danych z Box Office zarobił 250 milionów dolarów. W kontekście bilansu finansowego, stał się jedną z najbardziej dochodowych produkcji wszech czasów. Do dziś jest filmowym fenomenem i szeroko komentowanym zjawiskiem. Ludzie wychodząc z kina nie dostawali odpowiedzi czy to co obejrzeli, wydarzyło się naprawdę. Magia kina weszła na nowy poziom. Pojawiło się zapotrzebowanie na takie produkcje, a za nim odpowiednie pieniądze. Skromny, niezależny, wręcz amatorski projekt wyznaczył kurs dla wielkich studiów filmowych na następne kilka lat.
Strasznie nudno
W 2007 roku pojawił się drugi słynny horror korzystający z tej konwencji. “Paranormal Activity” opowiadający historię opętanego domu, z miejsca podbił serca widzów. Skupił się jednak na statycznych ujęciach kamer porozstawianych w jednym domu. Niepokój wzmagały nocne tryby używane w kamerach. Dawało to wrażenie odrealnionych nocnych scen. Film ten jednak bardziej skupił się na typowym straszeniu w myśl współczesnego horroru. Nie zabrakło więc typowych jumpscare’ów. W podobnym tonie działał hiszpański “[Rec]” wydany w tym samym roku. W tym obrazie kamerzysta zostaje zamknięty wraz z młodą dziennikarką w kamienicy, w której ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać, atmosfera zaczyna się zagęszczać. Jakkolwiek samo zawiązanie akcji działa w tym filmie świetnie, tak druga połowa jest typowym horrorem bez polotu. Wszystko zostaje sprowadzone do mało wyszukanych i brutalnych scen. Krótko mówiąc, zamiast bawienia się wyobraźnią widza, jest tandetne szokowanie. Miejsce dokumentalizowanego realizmu zajmuje oklepane straszenie.
Trzeba bowiem stwierdzić, że found footage to w głównej mierze tanie i kiczowate kino opierające się na powtarzalnych zagraniach. Kolejni śmiałkowie podejmujący się zadania stworzenia dobrego filmu “kręconego z ręki” wypaczają to z czego zasłynął “Blair Witch Project”. Wiele z tych następnych produkcji (bo zarówno “Paranormal Activity” jak i “[Rec]” odniosły kasowy sukces i stały się pierwowzorem dla wielu kontynuacji) nie miało już pierwiastka realizmu. Widz nie wierzy już w to co dzieje się na ekranie, a w takim wypadku oglądanie akcji z perspektywy kamery trzymanej przez jednego z bohaterów staje się męczące. Zawsze przy takich filmach pojawia się to pytanie: w sumie dlaczego oni to kręcą? Jeśli film dobrze tego nie uargumentuje, to upada cała fasada.
Nie tylko horror
Paradoksalnie najciekawszymi filmami utrzymanymi w konwencji found footage są te, które za wiele z horrorem wspólnego nie mają. W 2008 roku zrobiło się głośno o amerykańskiej produkcji pt. “Cloverfield” w reżyserii Matta Reevesa. Obraz zebrał pozytywne oceny za nowatorskie połączenie gatunku monster movie z techniką found footage. “Cloverfield” bardzo namacalnie portretuje strach i panikę. Świetnie wykorzystuje konwencję by stopniowo ujawniać wizerunek potwora, który zaatakował Nowy Jork. Dzięki szczątkowym ujęciom samej bestii, twórcy potęgują niepewność, a widz czuje się równie zagubiony jak bohaterowie filmu.
Przewrotnym mariażem gatunków okazał się również norweski “Trolljergen” (tłumaczony na “Łowcę Trolli”). Obraz z 2010 roku w komediowym tonie portretuje pracę jednego z ostatnich żyjących łowców trolli. Film łączy tematykę rodem z baśni i mitów z realistyczną konwencją prawdziwego dokumentu. Udaje się twórcom utrzymać ciekawość widza i stopniowo odsłaniać karty dotyczące życia pradawnych stworzeń. Brzmi to absurdalnie i po części takim dziełem jest “Trolljergen”. Całe szczęście film sam siebie nie traktuje poważnie, a seans jest humorystyczny i wyjątkowo nietypowy.
Ostatnim filmem konwencji found footage o którym chciałbym wspomnieć, jest “Creep”. W 2014 roku pojawiła się próba opowiedzenia historii o młodym filmowcu, który przyjmuje ofertę nakręcenia jednego dnia z ekscentrycznym, tytułowym dziwakiem. “Creep” w reżyserii Patricka Brice’a to bardzo skromny i świetnie przemyślany film. Przez prawie półtorej godziny poznajemy tylko dwóch bohaterów. Film od początku dobrze argumentuje nam dlaczego kamera jest w centrum wydarzeń. Udaje mu się wyjątkowo realistycznie wprowadzić widza w przedstawiony świat. Produkcja przybiera charakter amatorskiej taśmy. Świetnie balansuje na granicy psychologicznego horroru i czarnej komedii. Nieprzewidywalny główny bohater – w tej roli świetny Mark Duplass – stopniuje strach operatora kamery i przyciąga uwagę widza. Obraz ten z pewnością zapewni mało komfortowy, ale zarazem bardzo intrygujący seans. To właśnie “Creep”, odwołujący się do straszenia poprzez niewiedzę, jest moim zdaniem ostatnim udanym filmem z nurtu found footage. W przeciwieństwie do wielu słabych produkcji, jest dziełem przemyślanym i poukładanym.
Cieszmy się tym, co jest
Z czasem pojęcie found footage zaczęło równać się z chaotycznym, mało angażującym i tandetnym kinem bazującym na najprostszych odruchach. Większość jego przedstawicieli to niskobudżetowe filmy klasy B, nastawione na mało angażującą rozrywkę. Wątpię, by przyszło nam jeszcze zobaczyć produkcje, które pomogą na nowo zrozumieć ten nurt. Ci, którzy na początku tego tysiąclecia uznali found footage za filmową żyłę złota, szybko wykorzystali powtarzalne ramy jakie narzuca ten sposób kręcenia.
Konwencja znalezionych taśm jednak zostawiła po sobie kilku godnych reprezentantów, których chciałem przybliżyć. Zaliczyć do nich można te produkcje, które wykorzystały konwencję jako środek do opowiedzenia swoich historii, a nie oparły na nich całe funkcjonowanie filmu. Bo to sama historia, a nie tylko sposób jej przedstawienia sprawia, że przeżywamy seans. Dobra historia, realistycznie opowiedziana z perspektywy bohaterów może sprawić, że faktycznie poczujemy się jakbyśmy oglądali stare, zakurzone nagranie z kasety VHS – a to odczucie da nam tylko dobrze zrealizowany i przemyślany film found footage.
Kajetan IPCZYŃSKI