Laboratorium w piwnicy, kodeks bushidō i przyjaźń z tyranozaurem

Samuraj Jack to szczytowe osiągnięcie uznanego animatora, które po 13 latach doczekało się satysfakcjonującej konkluzji. //Źródło: adultswim.com

Podczas 72. ceremonii wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Telewizyjnej Genndy Tartakovsky otrzymał wyróżnienie w kategorii „Najlepsze indywidualne osiągnięcie w animacji”, nagrody honorującej najwybitniejszych animatorów roku. Jak przedstawia się kariera tego niezwykłego człowieka?

Amerykańskiego producenta, scenarzystę i reżysera nominowano do najważniejszej nagrody w przemyśle telewizyjnym dwanaście razy. Aż trzykrotnie opuścił galę Emmy jako zwycięzca. Pomysłodawca „Laboratorium Dextera”, „Samuraja Jacka” czy święcącego obecnie triumfy „Primal” zdaje się znajdować u szczytu swojej twórczej kariery. Warto w tym momencie przyjrzeć się życiorysowi człowieka, którego żelazna etyka pracy i nieskończone pokłady kreatywności zapewniły miejsce w panteonie legend animacji.

Będący dzieckiem rosyjskich imigrantów Genndy fascynował się rysunkiem od wczesnych lat szkolnych. Po osiedleniu się wraz z rodzicami w Chicago, wielkie zainteresowanie w kilkuletnim chłopaku wzbudziły znajdujące się w witrynach kiosków komiksy. Jego pierwszym zakupem był jeden z numerów serii „Super Friends”. Komiks był adaptacją szalenie popularnego serialu produkcji studia filmów animowanych – Hannah-Barbera. Całkiem niepozorne wydarzenie potraktować można jako zapowiedź przyszłej kariery animatora. To w końcu on odpowiedzialny miał być za ostatnie hity studia, przed wchłonięciem go przez Warner Bros Animation.

Tartakovsky po ukończeniu liceum i krótkiej przygodzie z Columbia College przeprowadził się do Los Angeles, gdzie rozpoczął studia na ufundowanym niegdyś przez Walta Disneya California Institute of the Arts. CalArts od momentu jego założenia był Mekką dla przyszłych animatorów i przepustką do pracy w największych wytwórniach w USA. W tym czasie laureat trzech nagród Emmy żył wyłącznie animacją, dlatego gdy na horyzoncie pojawiła się możliwość pracy przy przebojowym „Batman: The Animated Series”, odłożył nieukończony film dyplomowy i wyjechał do Hiszpanii, gdzie został zatrudniony w tamtejszym Lápiz Azul Animación.

Co za kreskówka!

Cartoon Network lat 90. w niczym nie przypominało kreskówkowego hegemona, jakim jest dziś. Ramówka stacji w całości opierała się na emisji seriali Hannah-Barbera, takich jak „Flintstonowie”, czy ich futurystycznych odpowiedników „Jetsonów”. Gdy w 1992 roku Fred Seibert został mianowany prezesem Hannah-Barbera Productions nikt nie podejrzewał, że jest to początek rewolucji, która na stałe zmieni rynek amerykańskiej animacji. Po tym, jak stanął przed nie lada wyzwaniem odświeżenia wizerunku stacji, wpadł na pomysł kilkudziesięcioodcinkowej antologii, w której mający wolną rękę animatorzy prezentowaliby autorskie krótkie metraże. Ryzykowny i kosztowny projekt okazał się strzałem w dziesiątkę i kopalnią pomysłów, z których wykiełkowały pełnoprawne seriale, które wprowadziły Cartoon Network w złotą erę. Jednym z nich było „Laboratorium Dextera”.

W momencie, w którym idea antologii Seiberta wypłynęła na światło dzienne, nic nie wskazywało na to, że Genndy wkrótce zostanie koryfeuszem amerykańskiej animacji. Nigdy wcześniej nie ukończył żadnego ze swoich projektów, nie posiadał portfolio, które mogłoby wzbudzić zachwyt. Odkurzył swój stary pomysł na film dyplomowy, narysował scenorys i przedstawił go ówczesnemu prezesowi Hannah-Barbera. Podczas prezentacji propozycja raczkującego wtedy animatora nie zrobiła furory. Tartakovsky chciał być najlepszy, dlatego nie potrafił pogodzić się z porażką. Namówił kompozytora do rearanżacji ścieżki dźwiękowej, a sam przystąpił do ponownego montażu materiału. Poprawiona wersja oczarowała Seiberta, a po emisji w „Co za kreskówka!” odzew widowni był na tyle pozytywny, by dać przygodom młodocianego geniusza i jego rezolutnej siostry zielone światło.

„Laboratium Dextera” było serialem przełomowym na wielu płaszczyznach. Dotychczasowym produkcjom Hannah-Barbera brakowało autorskiego sznytu, kolejne animacje studia były wynikiem eksploatacji sprawdzonych pomysłów i rozwiązań. Serial Tartakovskiego wyróżniał się na tle emitowanych wówczas kreskówek. Kreśląc szkice koncepcyjne laureat nagrody Emmy budował postaci nie na szczególe, lecz cechach charakterystycznych. Reżyser „Tytana Symbionika”nie miał ochoty tworzyć kolejnych kalek „Scooby’ego-Doo”, zamiast tego spod jego ręki wyszedł szereg ikon. „Laboratorium Dexterabyło produktem doskonałego zrozumienia prawideł rządzących tak wizualnym medium, jakim jest kreskówka – plastyczna animacja, nazywany dzisiaj teledyskowym montaż scen akcji i śmiałe poczynania w kierunku minimalizacji dialogu na rzecz komizmu sytuacyjnego. Wyliczając elementy, które świadczą o wyjątkowości kultowego serialu względem reszty przebojów tamtych lat, nie w sposób nie wspomnieć o zmianach w adresowaniu treści, których był katalizatorem. Produkcja Tartakovskiego przemycała humor oparty na podtekście, którego rozszyfrowanie wymaga kompetencji zarezerwowanych dla dorosłych i odbywało się to na lata przed animacjami studia DreamWorks, które pchnęło tę sztukę ku ekstremum.

Back to the past

W „Laboratorium Dextera” Tartakovsky niejednokrotnie dawał wyraz fascynacji japońską sztuką animacji – w jednym z odcinków w rodzimym mieście młodego naukowca dochodzi do starć gargantuicznych potworów kaiju, w innym on sam toczy batalię ze swoim arcynemezis Mandarkiem w robotach bojowych wyrwanych z anime „Mobile Suit Gundam”.

Listem miłosnym do kreskówek z Kraju Kwitnącej Wiśni było opus magnum nominowanego do Złotego Globu animatora – „Samuraj Jack”. Kocioł inspiracji, z których uwarzono jeden z najważniejszych seriali animowanych w historii, mieścił w sobie znacznie więcej aniżeli tylko kulturę samurajską. Przygody bezimiennego wojownika toczyły się w dystopicznej przyszłości, w której równie często co królicze nory przewijały się kopuły gromu. Jednego dnia Jack uczestniczył w akcji wyrwanej wprost z gangsterskich klasyków pokroju „Nietykalnych”, by nazajutrz trafić wśród będących w transie miłośników kultury rave. W serialu omal pozbawionym dialogu, opowiadającym obrazem ten fascynujący amalgamat pływów procentował niebotycznie.

„Samuraj Jack” urzekał stylem; monumentalne tła malowano ręcznie, a kontury ustąpiły miejsca ekspresyjnym barwnym plamom. Nigdy dotąd żadna kreskówka nie była tak immersyjna. Sceny akcji kadrowano w sposób, który zachęcał widza do poświęcenia uwagi najmniejszym detalom, a fantazja świata przedstawionego upraszała się o zanurzenie się w nim.

Sukces artystyczny „Samuraja Jacka” nie szedł jednak w parze z sukcesem ratingowym. Produkcję skasowano po czterech sezonach. Dopiero lata na rynku DVD umożliwiły ugruntowanie pozycji dzieła Tartakovskiego w świadomości szerszego grona odbiorców i to właśnie drugi obieg pomógł ujrzeć światło dzienne satysfakcjonującej konkluzji serialu.

Gdy najmłodsi kładą się spać

W okresie po „Samuraju Jacku” Tartakovsky nie próżnował. W przeciągu dekady zrealizował gwiezdno-wojenny serial będący kanonicznym pomostem pomiędzy „Atakiem klonów” a „Zemstą Sithów”, wyprodukował dla Cartoon Network sezon młodzieżowego akcyjniaka science-fiction w postaci „Tytana Symbionika”, jak i rozbił bank obejmując stanowiska reżysera „Hotelu Transylwania”. Pomimo serii okazałych sukcesów kilkukrotnemu laureatowi Emmy po głowie wciąż chodziła myśl dopisania finału do przygód małomównego samuraja. Przez dłuższy czas upatrywał nadzieję w pomyśle pełnometrażowej kontynuacji, ten jednak bezowocnie odbijał się od kolejnych studiów produkcyjnych.

Pomocną dłoń w stronę Tartakovskiego wyciągnął Mike Lazzo, ówczesny dyrektor Adult Swim, z którym we wczesnych latach animatorskiej kariery współpracował przy „Atomówkach” i „Laboratorium Dextera”. Skierowany do dojrzałego widza blok programowy Cartoon Network okazał się wymarzonym domem dla zwieńczenia opus magnum legendy biznesu. „Samuraj Jack” po 13 latach doczekał się wymodlonego przez fanów zakończenia. Piąty sezon zrzucił cenzorskie kajdany, które krępowały wcześniejsze odsłony. Finał serialu to brutalna przeprawa, której nihilistycznego tonu nie są w stanie przełamać żadne slapstickowe wstawki. I choć monumentalna finałowa batalia przynosi widzowi upragnione katharsis, głównemu bohaterowi nie dane jest cieszyć się szczęśliwym zakończeniem.

Zadowolony ze swobody twórczej zaoferowanej podczas pracy nad zwieńczeniem dystopicznych przygód bezimiennego samuraja, Tartakovsky postanowił kontynuować współpracę z Adult Swim. Owocem tejże kolaboracji został „Primal”. Twórca „Laboratorium Dextera” powiela chwyty, które stanowiły o wielkości „Samuraja Jacka”. Na dobre rezygnuje z dialogu, scenariusz rzuca w kąt i pozwala obrazom przemówić; kadry są z kolei wyjątkowo elokwentne – finezyjne, monumentalne i naturalistyczne. Survivalowa opowiastka o jaskiniowcu i tyranozaurze, którzy w ramach nieformalnego przymierza próbują wspólnie przezwyciężyć krwiożerczą codzienność to pulpowa historia, w której proza Edgara Rice’a Burroughsa krzyżuje drogi z prehistorycznym horrorem. Tartakovsky nie trzyma się ewolucyjnych realiów, tak jak nie trzyma na wodzy swej wyobraźni. Na drodze Włóczni i Kła stają zarówno jurajska fauna, jak i wampiryczne bestie czy małpie sekty, a każde z tych spotkań staje się przyczynkiem krwawej, pełnej nerwów akcji.

Olśniewająca gatunkowa perła święci triumfy, a z nią i Genndy, który pomimo pięciu dekad na karku nie zamierza zwalniać. W głowie animatora klarują się nowe pomysły, kontynuacje rozpoczętych projektów pędzą przez fazę produkcyjną, a kwestią czasu pozostają kolejne kinowe premiery hitowych franczyz. Twory Tartakovskiego to dla rzeszy fanów fundamentalna część popkulturowego dzieciństwa, dziś z „Primal”na czele kształtują ich dorosłość. I z pewnością tekst zasłuży w przyszłości na ciąg dalszy, bo legenda animacji nie łapie oddechu, a spocznie dopiero gdy zostanie drugim Miyazakim.

Remigiusz RÓŻAŃSKI