Polski artyzm, mimo międzynarodowego uznania i licznych osiągnięć, dalej jest postrzegany przez rodaków z delikatnym przymrużeniem oka. Często mówi się: „Sztuka to zabawa dla bogatych”, „Jak nie masz znajomości, to sukcesu w tej branży nie osiągniesz”. Wielu te tezy potwierdzi, ponieważ prawda jest taka, że praca twórcy wymaga dużego poświęcenia. Artysta musi być nad wyraz kreatywną, odważną i zarazem wrażliwą personą. Musi chcieć przekazać swoim dziełem coś ważnego. Co najważniejsze jednak musi umieć ponosić porażki i wyciągać z nich wnioski, by w rezultacie dojść do tego upragnionego – spełnienia. Droga do sukcesu jest długa i kręta. Jest cichym, lecz niespełnionym pragnieniem wielu z nas – przecież każdy kiedyś chciał wystąpić w filmie, śpiewać na wielkiej scenie przed tłumem skandującym jego imię czy napisać bestseller, zapełniający połowę półek w Empiku.
Udamy się w inspirującą podróż po sztuce kinematografii i nie tylko z reżyserem, scenarzystą i studentem Warszawskiej Szkoły Filmowej – Tadeuszem Łysiakiem. To twórca takich krótkometrażowych produkcji jak „Techno” czy „Sukienka”. Nie wypada nie wspomnieć, że film „Techno” wygrał jedną z głównych nagród Grand OFF „Za najlepszy film polski”. Jego ostatnia produkcja zaś – „Sukienka” – jeździ obecnie po międzynarodowych festiwalach, m.in.: Rhode Island International Film Festival, Moscow International Film Festival.
Jak artysta znosi ten trudny czas pandemii?
− Muszę przyznać, że cała ta sytuacja mocno daje mi się już we znaki. Nie chodzi tylko o zarobienie na chleb – tutaj oczywiście spotykamy się z dużymi trudnościami, szczególnie że razem z dziewczyną „żyjemy z planów filmowych”, ja jestem reżyserem, ona aktorką. Dochodzi jednak aspekt psychiczny – marzymy już o powrocie do normalności, żeby wyjść z domu bez maski, odetchnąć świeżym powietrzem, spotkać się ze znajomymi, pójść do kina… To bardzo trudne czasy, a nasze pokolenie pierwszy raz musi mierzyć się z deficytem wolności.
Co czuje 27-letni reżyser, którego film prezentowany jest na najbardziej prestiżowych festiwalach w tej branży – Bengaluru International Short Film Festival czy 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych? Domyślam się, że taki sukces może troszkę zawrócić w głowie.
− To ogromne wyróżnienia dla całej ekipy i jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy pracowali przy „Sukience”. Ten film jest efektem wspaniałej współpracy. Jestem szczęśliwy, że udało mi się przekonać do tego projektu tak utalentowanych filmowców. Jednak myślimy już o przyszłości. To bardzo miłe, że nasz krótki metraż podoba się widzom na świecie i w Polsce, uważamy że to bardzo ważna historia, ale ten rozdział twórczo zostawiliśmy już za sobą i koncentrujemy się na następnych. A najważniejsze opinie to nie nominacje czy nagrody, a to, co często słyszymy po projekcjach – że film wzbudza emocje, wzrusza i zostaje w głowie na długo.
Jak opisałbyś swoje początki? Biegałeś ze starą kamerą po osiedlu, czy jednak zaczynałeś z wysokiego „C”, tak jak teraz robi to większość „młokosów”, czyli z lustrzankami za kilka tysięcy?
− Wszystko zaczęło się dość późno, bo na seansie „Bękartów Wojny” Tarantino. Ten film pokazał mi, że można tworzyć kino osobiste, autorskie. Po projekcji oznajmiłem mojej rodzinie: chcę zostać reżyserem. Następnego dnia przyszedłem do klasy w liceum i powiedziałem mojemu najlepszemu przyjacielowi: „chodź nakręcimy film”. Skrzyknęliśmy znajomych i za pomocą małej kamerki na kasety stworzyliśmy kompletnie amatorski, słaby film, który jednak jakimś cudem został doceniony nagrodą publiczności na Praskim Festiwalu Młodych. Od tego się zaczęło. A później przyszło „Weź To Nakręć” – genialne warsztaty filmowe w czasach, w których niewiele osób miało swój sprzęt i wiedzę, jak robić kino. Na warsztatach poznawałem pasjonatów, którzy tak jak ja chcieli opowiadać historie. Z tego powodu jestem ogromnie wdzięczny Tomkowi Solińskiemu, który WTN organizował. Co ciekawe – stawiałem tam pierwsze kroki filmowe razem z Alkiem Pietrzakiem, który teraz z powodzeniem pracuje w branży.
Kiedy nadszedł moment, w którym Tadeusz uznał, że szkoła filmowa to dla niego właściwy kierunek?
− Postanowiłem, że nie będę startował do szkoły filmowej zaraz po ukończeniu liceum. Za namową rodziców i znajomych podjąłem decyzję o zapisaniu się na jakieś studia humanistyczne, które rozwinęłyby moją wrażliwość i pozwoliły jeszcze przez chwilę „poznawać życie”. Uważam, że to bardzo ważne dla młodych ludzi, którzy myślą o reżyserii. Nie da się opowiadać historii, jeśli nic się w życiu nie przeżyło. I nie chodzi wcale o jakieś wielkie, ekstremalne przeżycia – wystarczy postudiować, popracować, poznać ludzi, pochodzić na imprezy, COŚ przeżyć. Dlatego wybrałem się na Kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Każdemu ze szczerym sercem polecam ten kierunek. Nauczył mnie on ochoty do poznawania człowieka i odszukiwania punktów wspólnych mimo różnic które nas dzielą.
Jako artysta z pewnością inaczej postrzegasz świat. Co ciebie inspiruje?
− Inspiruje mnie dosłownie wszystko. Uwielbiam anegdotę o Leonardo Da Vincim, który podobno, gdy spytano go, jak nauczyć się malować tak jak on, odparł: chodzić na spacery. Coś w tym jest. Wszystko czego doświadczamy może okazać się ważne. Wszystko. Zasłuchane rozmowy, obejrzane filmy, obrazy oglądane w muzeach, muzyka, której słuchamy. Zawsze będę pamiętał pierwsze zajęcia z Wojciechem Raweckim w Warszawskiej Szkole Filmowej. Wszedł do sali, napisał coś na tablicy, zmazał to, usiadł, wstał, otworzył okno, podrapał się po głowie, odchrząknął trzy razy, wszystko bez słowa. Po czym zapytał nas: kto potrafi wymienić wszystkie czynności, które wykonałem od momentu wejścia do sali? Zdębieliśmy. Nikt nie pamiętał. Pan Wojciech zaznaczył wtedy, że musimy dostrzegać takie drobnostki i obserwować rzeczywistość, jeśli chcemy być dobrymi reżyserami.
W jednym z utworów Pezeta jest takie zdanie: „Świat nie ma sensu, trzeba go odnaleźć samemu”. Twoje filmy z uwagi na tematykę często skłaniają do głębszych refleksji i zastanowienia się − właśnie − nad sensem otaczającego świata. Jest to temat, w który chciałbyś się bardziej zagłębiać?
− Uważam, że dobre filmy to takie, które zadają pytania, a nie – dają odpowiedzi. Zresztą to samo w ogóle sądzę o życiu. Jestem sceptykiem – uważam, że wszystko trzeba podawać w wątpliwość, ale nie po to, by konstatować, że nic nie ma sensu, tylko po to, żeby uparcie tego sensu szukać. Diogenes z Synopy – jeden z najbardziej kontrowersyjnych filozofów greckich – chodził w ciągu dnia po ulicach miasta z zapaloną świeczką, a gdy ludzie pytali go, co robi, odpowiadał: szukam człowieka. No to i ja szukam człowieka. W każdej rzeczy, którą oglądam, czytam, słucham. I w każdej rzeczy, którą tworzę. Interesuje mnie człowiek i wszystko, co w nim zawarte, a przede wszystkim: to co ukryte, schowane, „zamiecione pod dywan”. Interesuje mnie skaza, lęk, obawa, kłamstwo, wyparcie. Z tych emocji bowiem rodzą się pytania, a pytania zmuszają do myślenia.
Wielu moich czy Twoich rówieśników boi się podjąć to ryzyko i wejść w sztukę na 100%. Jaką masz radę dla „młodych” – kreatywnych i utalentowanych, którzy są o krok od porzucenia wielkich marzeń?
− Nigdy nie wolno się poddawać. Nigdy. Nawet kiedy wydaje się już, że przegraliśmy, że nie ma już żadnych szans. Trzeba zawsze przeć do przodu i nie oglądać się za siebie. A przede wszystkim – otoczyć się odpowiednimi ludźmi. Żadnego sukcesu nie osiągniesz w pojedynkę, tylko wspólna praca może przynieść jakiekolwiek korzyści.
„Jest taki kawał o facecie, spadającym z pięćdziesiątego piętra. Facet spada i powtarza sobie dla otuchy: Jak na razie nie jest źle, jak na razie nie jest źle, jak na razie nie jest źle. Ale nie chodzi o to jak spadasz, tylko jak lądujesz”. Kojarzysz z którego to filmu? Jak możemy zinterpretować te słowa, odnosząc je do młodych twórców, którzy dopiero poznają smak przemysłu filmowego?
− „La Haine” – klasyk. Choć można powiedzieć, że dopiero pukam do drzwi branży filmowej, to wiem już, że bywa brutalna. Nauczono mnie tego w Warszawskiej Szkole Filmowej, która nie tylko przygotowuje do praktyki tego zawodu, ale również stara się uzbroić nas w siłę mentalną. Jako twórca zawsze będziesz stykać się z krytyką, zawiścią lub odrzuceniem. Nigdy nie powinno wpływać to jednak na twoją drogę; nie wolno się poddawać, a z każdej porażki należy wyciągać odpowiednie wnioski na przyszłość i w ten sposób wychodzić silniejszym.
Od kilku lat odnoszę wrażenie, że w Polsce z filmem jest jak ze skokami narciarskimi – jak są sukcesy, to chodzimy dumni i nie ma innego tematu na ulicy. Oglądamy nawet Galę Oscarów z takimi emocjami jak Turniej Czterech Skoczni. Kiedy jest cisza, odstawiamy to wszystko w kąt − zapominamy. Mimo to mieliśmy w ostatnich latach głośne sukcesy Pawlikowskiego, Komasy czy Szumowskiej. Twoim zdaniem zmienia to nastawienie rodziców wobec dzieci, które chciałyby obrać taką ścieżkę zawodową?
− Bardzo cieszą mnie sukcesy polskiej kinematografii. Myślę, że możemy być bardzo dumni z rodzimych twórców – i tak samo dumni mogą być rodzice, których dziecko wybiera fach filmowca. To z jednej strony wspaniała przygoda, a z drugiej – zawód jak każdy inny. Tylko mało się śpi. I je. I nie ma na nic czasu. Ale zawsze warto robić to, co się kocha. A kiedyś – być może – sami staniemy się Adamem Małyszem kinematografii i wszyscy będą oglądać nasze filmy do niedzielnego schabowego.
Twój pierwszy poważny film krótkometrażowy „Techno” opowiada historię rolnika, który w odcięciu od współczesnego świata opiekuje się chorą na Alzheimera żoną. Pewnego dnia odkrywa imprezy techno organizowane w jego miejscowości. Jest to pewnego rodzaju odskocznia od melancholijnej codzienności. Dodatkowo w filmie możemy ujrzeć takich aktorów jak Leszek Abrahamowicz oraz Danuta Stenka. W jaki sposób zrodził się pomysł na tak oryginalną historię i jak pracowało się z takimi nazwiskami?
− Jeśli chodzi o to jak pracowało się z tak znanymi aktorami – myślę, że niewiele różniło się to od profesjonalnego planu filmowego. Byliśmy doskonale przygotowani do zdjęć i wiedzieliśmy czego chcemy, a aktorzy zawsze czują takie rzeczy. Potrafiłem jasno komunikować moje potrzeby, a oni wiedzieli jak je zrealizować i bardzo dużo dołożyli od siebie. Zupełnie nie bałem się więc tej współpracy i było dla mnie największą przyjemnością móc wspólnie z nimi tworzyć zapadające w pamięć kreacje. Odpowiadając na pytanie dotyczące historii – wpadłem na nią razem z Konradem Blochem − moim ukochanym operatorem i przyjacielem. Długo szukaliśmy tematu, który chcielibyśmy opowiedzieć. „Techno” urodziło się od jednej sceny – starszego człowieka tańczącego na imprezie techno wśród młodzieży. Zaczęliśmy drążyć temat, zadawać pytania: dlaczego tam jest, jakie jest jego życie. I tak, krok po kroku, stworzyliśmy tę historię. Bardzo lubię to we współpracy z Konradem – wspieramy się wzajemnie i absolutnie uzupełniamy.
Za zdjęcia w „Techno” i „Sukience” odpowiadał właśnie Konrad Bloch − zdobywca wielu nagród za zdjęcia filmowe. Trzeba przyznać, że niektóre kadry wpychały w fotel. Jak się z nim pracuje? Mógłbyś nam zdradzić, czy ujrzymy jeszcze jakieś efekty twórczości waszego duetu?
− Podobno jest tak, że na studiach filmowych zawsze tworzą się tego rodzaju duety i później często pracują ze sobą w przyszłości. Tak właśnie jest ze mną i Konradem, który dopiero co zdobył Brązową Kijankę za zdjęcia do „Sukienki” na festiwalu Camerimage (musiałem się tym pochwalić!). Uwielbiam z nim pracować. Kiedy szykujemy się do filmu, kładziemy na stole dziesiątki albumów malarskich i wertujemy je wspólnie szukając odniesień i inspiracji do filmu. Czasami spędzamy tak całe godziny, siedząc i leniwie przeglądając kolejne obrazy. W końcu kogoś coś zainteresuje – analizujemy to wspólnie i szukamy informacji w internecie. Często w ten sposób nadajemy ton obrazowi. To wymarzony operator i nie oddam go nikomu!
Gaspar Noe, Paweł Pawlikowski, Wes Anderson – każdy z nich ma swój autorski styl. W „Techno” dostrzegłem coś, czego jeszcze dotychczas nie spotkałem. Przewijanie się kadrów pełnych miłości, kadrów specyficznych dla dreszczowców czy delikatnych, a czasami bardzo chaotycznych. To jest ścieżka, którą zamierzasz podążać?
− Myślę że w moim przypadku trudno mówić jeszcze o jakimś konkretnym stylu. Wiem, że w obu tych krótkich metrażach są pewne punkty wspólne. To wynik nie tylko mojej wrażliwości, ale też wrażliwości operatora i montażysty – Mariusza Gosa. To druga osoba, z którą chciałbym pracować zawsze. Z Mariuszem przyjaźnimy się od wielu lat, rozumiemy się bez słów. To chodząca encyklopedia filmowa, człowiek który widział wszystko. Wszyscy razem tworzymy ciekawą mieszankę, która być może sprawia, że zaczyna we mnie kiełkować pewnego rodzaju “styl”, ale na tak wczesnym etapie trudno jeszcze tak to nazwać. Wiem, jakie historie chcę opowiadać i co mnie interesuje – i to jest dla mnie najważniejsze.
Twoim ostatnim filmem jest „Sukienka”. W rolach głównych m.in.: Anna Dzieduszycka oraz Szymon Piotr Warszawski. Jest to historia kobiety karłowatej, która nigdy nie doświadczyła poważnych uczuć – miłości i akceptacji. Zmienia się to, kiedy poznaje pewnego kierowcę ciężarówki. Nasuwa mi się na myśl tytuł książki Marka Hłaski – „Wszyscy byli odwróceni”. W jaki sposób oceniasz nasz świat – uważasz, że jest apatyczny, a ludzie są „odwróceni” lub może postrzegasz go okiem niepoprawnego optymisty?
− Boli mnie, że żyjemy w świecie, w którym patrzymy na siebie tylko przez pryzmat naszej fizyczności. Skazujemy przez to na samotność miliony ludzi, którzy na to kompletnie nie zasługują. Nasza rzeczywistość zbudowana jest na próbach tłumienia kompleksów, które nigdy nie powinny w nas istnieć. Jesteśmy niewolnikami reklam i billboardów, które wygrażają nam palcami i mówią: tak powinieneś żyć, tak powinieneś wyglądać, a tak się ubierać. To z tego powodu po ulicach miast snują się zrezygnowane postaci, które zbudowały wokół siebie gruby mur niedostępności. Żyjemy w jednym wielkim „The Wall” Pink Floydów, a o autentyczne relacje coraz trudniej. Oczywiście nie chcę być prorokiem beznadziei, ale czasami może trzeba, żeby ktoś młody zwrócił na to uwagę. Świat jest piękny i pełen radości, a mi daleko jest do zamartwiającego się pesymisty, ale taki mogę być na co dzień. Jako młody twórca czuję się w obowiązku opowiadać o tym, co spieprzyliśmy, a nie o tym, co wychodzi nam dobrze.
Mógłbyś podać nam tytuły filmów, które cenisz, które w jakimś stopniu wpłynęły również na Twoją twórczość?
− Tego jest mnóstwo, ale wymienię kilka najważniejszych: „Oczy szeroko zamknięte”, „Cinema Paradiso”, „Blue Velvet”, „Harmonie Werckmeistera”, „Funny Games”, „Wkraczając w pustkę”, „Wściekłe psy”, „Fight Club”, „Psychoza”, „Wielkie piękno”… mógłbym wymieniać i wymieniać.
Przyjęło się już, że wyciskaczem łez jest „Król Lew” albo „Titanic”. Płakałeś kiedyś podczas oglądania filmu? Jakie są twoje odczucia względem łez wywołanych przez sztukę?
− Nie boję się tego przyznać – często płaczę na filmach. Ostatnio wielokrotnie miałem łzy w oku oglądając… „Modern Family”, więc przyznaję, że łatwo mnie wzruszyć. Cholera, czasem płaczę na „Masterchefie”, więc naprawdę jest ze mną źle (śmiech)… Ale mówiąc poważnie: wszystkie najważniejsze dla mnie filmy to te, które pozostawiły mnie płaczącego. Z różnych powodów. Czasami film wzbudza we mnie łzy, nawet jeśli jego zakończenie nie jest smutne in sensu stricto. Tak to na mnie działa. A po „Cinema Paradiso” – niezależnie ile razy ten film obejrzę – płaczę jak bóbr. No, nie mogę inaczej.
Przejdźmy do sfery marzeń i celów. Gdzie widzisz siebie za kilka lat? Pełny metraż będzie już wtedy na twoim koncie?
− Tak, zdecydowanie chciałbym w niedalekiej przyszłości zadebiutować pełnym metrażem i czynię ku temu pewne kroki. I chociaż kocham krótki metraż, to czuję że w dłuższej formie mógłbym opowiedzieć więcej i lepiej. I nie mogę się tego doczekać. Marzy mi się też jakiś dobry, mocny serial… Na razie pozostaje ciężko pracować i nie poddawać się nawet na sekundę.
Rozmawiał Daniel MIROŃCZYK-LEŚNIAK