Kiedy większość z nas przejęta jest przyziemnymi problemami, on leci na drugi koniec świata, by nakręcić dokument o uchodźcach. Kiedy mamy w zwyczaju odwracać się od ludzkiego cierpienia, on stawia przed nami reportaż o prześladowaniach albinosów w Afryce. W rozmowie z Danielem Mirończykiem-Leśniakiem dziennikarz Filip Skrońc opowiada o pracy dokumentalisty.
Twój nominowany do nagrody Grand Press 2020 reportaż „Nie róbcie mu krzywdy”, o ludziach dotkniętych albinizmem w Afryce Wschodniej – głównie w Tanzanii – został bardzo dobrze przyjęty w Polsce. Skąd wziął się pomysł na książkę?
− Dosyć przypadkowo trafiłem na materiał z tanzańskiej telewizji, który opowiadał o tym procederze, o morderstwach, których dokonuje się na osobach z albinizmem. W materiale zobaczyłem urywek z wykopania, a później pochówku dziewczynki. To był taki mocny obraz – dziecko z albinizmem bez kończyn. Później dowiedziałem się, że są ludzie, którzy wierzą w magiczną moc ciał albinosów. Czytałem o eliksirach i amuletach, które miały zapewnić szczęście lub bogactwo. Przez kilka lat temat ten siedział z tyłu mojej głowy, a kiedy nadarzyła się okazja, wsiadłem w samolot i poleciałem do Tanzanii. To był naturalny kierunek, bo tam właśnie zaczęła się fala morderstw, która z czasem zaczęła rozlewać się na sąsiednie kraje. Leciałem z myślą, że spróbuję napisać książkę na ten temat – powstało wiele materiałów filmowych i fotograficznych, ale nie było na ten temat reportażu pisanego. Chciałem zebrać wszystkie informacje w jednym miejscu i zrozumieć choć trochę, co popycha ludzi do takich czynów. Na miejscu bardzo szybko jednak zrozumiałem, że przyleciałem z niesamowitą kalką tematu i musiałem znaleźć sposób, by opowiedzieć o tym problemie. Kolejne lata pracy i spotkań z moim bohaterami zmieniały to podejście, z którym wylatywałem z Warszawy.
W twoim reportażu możemy trafić na przesądy odnoszące się do opisywanych bohaterów: „Albinosi to duchy. Potrafią przenikać przez ściany i znikać na zawołanie. W ciemnościach widzą jak za dnia. Mają mniejsze mózgi. Popiół ich ciał zmienia się w sól” lub dalej: „Seks z albinoską uzdrawia z HIV i AIDS”. Jak Europejczyk reaguje na tego typu informacje, dokumentując życie tych ludzi? Jak sami albinosi odnoszą się do tych stereotypów?
− Z naszej perspektywy to wydaje się śmieszne, że ktoś może wierzyć w coś takiego i przekazywać to dalej. Tylko to jest właśnie siła często powtarzanych plotek i kłamstw, które nagromadziły się na przestrzeni lat. Do tego dochodziły braki w edukacji i świadomości, czym jest ta zmiana genetyczna. Nikt wprost nie powiedział mi, że wierzy w tego typu przesądy, ale w kilku rozmowach pojawiły się takie niebezpieczne przebłyski. Możliwość dostarczenia ciała sąsiada, brata czy przypadkowej osoby z ulicy jawiła się jako szansa na zmianę rzeczywistości w jakiej się żyje. Nawet jeśli sam nie zabijałeś, to mogłeś wynająć kogoś, kto zrobił to za ciebie.
Przejdźmy teraz do Bliskiego Wschodu. Wraz z innymi dziennikarzami, m.in. Agatą Grzybowską i Karolem Grygorukiem, uczestniczyliście w projektach dokumentalnych, współtworzonych z Polską Akcją Humanitarną. Na czym polegały wasze zadania?
− Wyjazd do irackiego Kurdystanu to początek szerszej opowieści, którą wspólnie z Polską Akcją Humanitarną mamy stworzyć. To opowieść o tym czym jest szeroko rozumiany „dom” przez osoby, które musiały opuszczać swoje. Wyjazd do Iraku był więc pierwszą próbą zmierzenia się z tym tematem i znalezienia klucza do formy tej opowieści. Projekt będzie rozwijany przez najbliższe lata, ale pierwsza jego cząstka – filmowa opowieść „War. My home” – w dość intymny sposób prowadzi przez trudne tematy, z którymi musieli mierzyć się nasi bohaterowie.
Mógłbyś przytoczyć jakąś zaskakującą historię z pracy na Bliskim Wschodzie?
− Byłem w Syrii tuż przed wojną. Jechałem z Turcji do Jordanii, Aleppo miało być tylko przystankiem, a zatrzymało mnie na blisko dwa tygodnie. Przez kolejne lata powtarzałem, że Syryjczycy to najlepsi ludzie na świecie i ze smutkiem patrzyłem na kolejne doniesienia z tego kraju. To doświadczenie wróciło, gdy spotykałem syryjskich uchodźców, ale to w Iraku przypomniałem sobie, dlaczego tak pokochałem tych ludzi. To z pewnością mocne generalizowanie, ale miałem wrażenie, że syryjskie rodziny wyróżniają się na tle innych przesiedlonych. Nie patrzą do tyłu i robią wszystko, by żyć normalnie. Oczywiście wiele ich to kosztuje i wymaga od nich dodatkowych nakładów pracy, ale jak pytasz o zaskoczenia, to chyba właśnie było to podejście do życia.
Odnosząc się do tego tematu, mam pytanie natury psychologicznej. Jak widząc tyle ludzkiego cierpienia, utraty bliskich, śmierci, głodu, można wrócić do domu w Polsce i po prostu nie zwariować? Jaki jest sposób na radzenie sobie z tak dużymi emocjami?
− Wydaje mi się, że mam dobrą budowę psychologiczną i tak bardzo nie przeżywam wielu sytuacji. Kiedy mój tata przeczytał moją książkę, był w szoku i pytał, w jaki sposób udźwignąłem psychicznie m.in. rozmowy z kobietami, które traciły swoje dzieci. Chyba podczas pracy dziennikarskiej jestem trochę jak taki robot. Zdarzały się momenty, kiedy siedząc sam w pokoju hotelowym lub rozmawiając z dziewczyną przez telefon, zaczynałem płakać. Nie wyobrażam sobie jednak łez w trakcie rozmowy z kobietą, której wyrwano dziecko z rąk i zamordowano. Zawsze wydawało mi się, że moje emocje są niczym w porównaniu z doświadczeniami moich bohaterów. Może dlatego po powrocie do domu nie przeżywam tego wszystkiego w taki sposób, abym nie mógł normalnie funkcjonować. Pracując w trudnych warunkach, staram się przystosować do świata, który mnie aktualnie otacza. Jest to oczywiście abstrakcyjny przeskok, kiedy siedzisz gdzieś w namiocie i rozmawiasz o tym, że twoi bohaterowie nic nie mają, stracili bliskich, dzieci, a tu nagle wracasz do domu – zrywa tobie internet i się wkurzasz, bo nie działa Netflix. Kilka razy miałem tego typu moment, w którym będąc w jednej rzeczywistości, porównywałem ją do drugiej. Bardzo to wszystko wzmocnił internet, który masz cały czas w kieszeni. Siedzisz w prowizorycznej kafejce na skrzyżowaniu ulic i słuchasz opowieści o śmierci oglądanej z kilku centymetrów, a chwilę później na ekranie wyświetla Ci się relacja Twoich znajomych bawiących się filtrami zmieniającymi rysy twarzy. Oczywiście, życie na tych dwóch biegunach bywa uciążliwe, ale jednocześnie nie wyobrażam sobie innego.
Strajki Kobiet, które też dokumentowałeś, rozpoczęły się od wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Niosły za sobą wiele kontrowersji – policja atakująca gazem posłów i protestujących, przetrzymywanie nastolatków na komisariatach, bierność władzy w podejmowaniu dialogu społecznego. Jak oceniasz tę sytuację? Dostrzegasz możliwość jakiejś zmiany?
− Chciałbym, aby doszło do zmiany. Nie wiem, czy nastąpi ona jednoznacznie. Pod względem politycznym będzie trudno – w końcu większość pokoleń „od zawsze” widzi te same twarze w telewizji. Pod względem mentalnym, światopoglądowym ta zmiana już jest bardzo widoczna. Strajki pokazały, jak dużo tematów mamy do odrobienia jako społeczeństwo. Niestety uważam, że nawet najgłośniejsze protesty nie przełożą się znacząco na polityków, tak jak byśmy tego chcieli. To jest sytuacja rozłożona na lata. Sam Strajk Kobiet ma mocne postulaty − duża część społeczeństwa nie jest na nie gotowa. Fakty są takie, że jesteśmy bardzo podzielonym narodem – nawet święta są nerwowe, bo gdzieś w tle jest polityka. To, że będziemy o tym mówić i pokazywać nadużycia władzy przez aparat policyjny, może zaszczepić jakąś wrażliwość w Polakach. Problemem też jest nasza natura – jesteśmy zbyt wygodni, nie potrzebujemy wielu zmian. Mimo pandemii nie mamy większych oporów, żeby pójść na marsz czy protest, a jednak wolimy zostać w domu. Ostatnie tygodnie pokazały, jaki rodzaj ludzi bierze udział w protestach.
Dziennikarze, fotoreporterzy – ich zadaniem jest przedstawianie prawdy. Odnieśmy się do sytuacji Agaty Grzybowskiej. Podczas wykonywania swojej pracy – dokumentowania protestu w Warszawie – została zatrzymana i przewieziona na komisariat, gdzie spędziła kilka godzin. Jak skomentujesz takie zajścia?
− To była próba wywarcia presji i pokazania, że trzeba się bać. Sam wielokrotnie strzelałem policjantom fleszem prosto w oczy, ale mnie nikt mnie nawet nie dotknął i myślę, że przede wszystkim dlatego, że jestem wysokim mężczyzną. Chcieli pokazać siłę. Niestety policja po tym zatrzymaniu otrzymała piękną laurkę. Siła mediów, z którymi współpracuje Agata, pozwoliła na pokazanie tego typu działań policji nie tylko w Polsce, ale i w mediach światowych, więc jestem pewien, że „przyczyni się” to do spadku Polski w rankingach wolności prasy. Agata fotografowała już na Majdanie, w Syrii czy Somalii. Nie raz widziałem ją przy pracy i wiem, że wie co robi, a przy okazji jest przy tym zawsze profesjonalna. Niestety kolejne informacje, które do nas docierają, pokazują, że nie można czuć się bezpiecznie podczas zatrzymań. To w strukturach policji ktoś musi uznać, że tyle granic zostało już przekroczonych i czas to zakończyć, aby ostatnia granica nie została przekroczona – śmierć przypadkowej osoby – wtedy zacznie się samosąd. Tego się boję.
− Z Filipem znamy się już długo, jeszcze z czasów, kiedy nie był Taco. Zdjęcie powstało przy okazji tworzenia ujęć do teledysku do „Polskie Tango”. Przez to, że robiłem wcześniej projekt dokumentalny o ostatniej części Stadionu Dziesięciolecia, prostym wyborem było wybranie właśnie lokalizacji w tamtej części miasta na Jarmarku Europa – tam powstało to zdjęcie.
Jakie cechy powinien mieć twoim zdaniem dobry reportażysta, fotograf, filmowiec?
− Przede wszystkim musi być otwarty na innych ludzi. Musi odczuwać empatię i kontrolować informacje, które do niego docierają. Powinien być pewny swoich działań i wiedzieć, po co w ogóle chce wykonywać te zawody. Robienie tych rzeczy dla pieniędzy nie ma sensu na dłuższą metę.
Rozmawiał Daniel MIROŃCZYK−LEŚNIAK