Nieodwracalne konsekwencje amerykańskiej „rewolucji”

Walka nadal trwa. Fot. kompozycja własna

Środowe prace Kongresu nad certyfikacją wygranej Joe Bidena w wyścigu o fotel prezydenta USA zostały zawieszone przez protestujących zwolenników Donalda Trumpa. Demonstranci wtargnęli do Kapitolu, a w Waszyngtonie wprowadzono godzinę policyjną. Kilka godzin później protest stłumiono. Biden wygrał, ale trudne czasy dla Stanów Zjednoczonych Ameryki dopiero nadchodzą.

W środę 6 stycznia w amerykańskim Kapitolu zamierzano przeprowadzić procedurę certyfikacji głosów elektorskich, a więc zatwierdzenie Joe Bidena jako zwycięzcy wyborów prezydenckich. Już z góry było wiadomo, że mogą się pojawić trudności, ponieważ od kilku dni Donald Trump wygłaszał płomienne przemowy. Jego zdaniem wybory są sfałszowane, a „oszukani” obywatele  tak tego nie zostawią.
Kilkudziesięciu Republikanów sprzeciwiło się wynikom wyborów podczas obrad. Nie mogło to jednak zablokować zwycięstwa Bidena, jedynie nieco wydłużyło posiedzenie. Właśnie wtedy na ulicy przed Kapitolem zaczęli się zbierać rozzłoszczeni zwolennicy Trumpa. Doszło do oblężenia budynku. Uczestnicy sesji zostali ewakuowani. Policja poinformowała, że starcia protestujących z jednostkami mundurowymi skutkowały zabiciem czterech osób.

W Waszyngtonie aktywowano Gwardię Narodową. Według amerykańskiego prawa, takie polecenie wydaje prezydent. Tym razem zaś, jak informuje „The New York Times” decyzję o uruchomieniu organu została podjęta przez wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Na Tweeterze Trump opublikował natomiast apel do protestujących, wzywając ich do opuszczenia budynku: „Czuję wasz ból. Wybory były sfałszowane. Ale teraz musicie iść do domu, trzeba zachować spokój”. Mówił. Niedługo potem rozpoczęła się godzina policyjna. Dziesiątki osób zatrzymano, ale protesty udało się stłumić.

Czy to koniec? Nie sądzę. Wydarzenia z Waszyngtonu są owocem wcześniejszych procesów społeczno-politycznych. Jest to przykład gwałtownej polaryzacji społeczeństwa. Demokraci i Republikanie zawsze byli po różnych stronach barykady. Wiele zaś zmieniło się wraz z pojawieniem się Donalda Trumpa na arenie politycznej.

Trump był niezwykłym kandydatem od samego początku. Będąc miliarderem, przeciwstawiał się amerykańskiemu establishmentowi. W odróżnieniu od np. poprzedniego republikańskiego kandydata na urząd prezydenta Johna McCaine’a, występował przeciwko interwencjonizmowi, czy też domagał się tego, aby jak najmniej amerykańskich żołnierzy ginęło w obcych krajach. Popierał obniżenie podatków.

Właśnie dlatego, a nie przez ciągłe siedzenie na Tweeterze doszło w mojej ocenie do tak zwanego „fenomenu Trumpa”, kiedy to faworytka mediów Hillary Clinton, bez względu na poparcie elit, przegrała wybory. Wygrał wówczas kandydat antysystemowy. Przede wszystkim więc warto rozpatrywać polityczną walkę Trumpa z Bidenem nie jako starcie dwóch osób, tylko jako konfrontację „Trump-Establishment”.

Przeciwnicy Donalda Trumpa uważają go za ksenofoba, rasistę i dyktatora, a ludzi go wspierających za zwolenników „ciemiężyciela”. Skrajni zaś zwolennicy Trumpa uważają swoich oponentów za lewaków, którzy chcą zniszczyć ich kraj. Oznacza to kompletny brak porozumienia pomiędzy dwoma obozami politycznymi. Stąd biorą się zamieszki, obraźliwe hasła i wzajemne zarzuty.

Ludzie z obu stron barykady są wzburzeni, podświadomie uważają przeciwników politycznych za nierównych sobie. Stwarza to napiętą atmosferę w społeczeństwie, rosnący balon gniewu, który z czasem może pęknąć.

Na pierwszy rzut oka sytuacja wydaje się jednoznaczna: Demokraci wygrali. Nie oznacza to jednak, że zwolennicy Donalda Trumpa i sam 45. Prezydent znikną i w Stanach Zjednoczonych Ameryki ucichną zamieszki. Przeciwnie, nastąpi chwilowa cisza, a ci, którzy na niego zagłosowali, będą czuć się zdradzeni, porzuceni, wściekli. To tylko wskazuje na to, że napięcie jeszcze bardziej wzrosło. Czym to się skończy? Nie wiadomo. To co pewne, to fakt, że to dopiero początek.

ANDRII HRYNKO