W Nowej Zelandii – kraju, w którym praktycznie każde dziecko gra w rugby, powołanie do reprezentacji wymaga czegoś więcej niż tylko talentu. Dan Carter, który 20 lutego zakończył karierę, nie tylko tego dokonał, lecz także zapisał się w historii tej dyscypliny jako jeden z najlepszych. To wszystko mimo tego, że długo wydawało się, że nie zarobi na grze w rugby ani dolara.
Nowozelandzki system szkolenia zbudowany jest w taki sposób, że praktycznie niemożliwym jest niedostrzeżenie talentu. Z Carterem było jednak inaczej. Przeszedł przez kolejne szczeble edukacji, ale po zakończeniu liceum nie trafił ani na uczelnię, ani nie podpisał zawodowego kontraktu. Jak wspomina w pożegnalnym tekście na „The Players Tribune”, wtedy bardziej niż o swojej karierze myślał o tym, z czego opłaci czynsz. Ostatecznie został dostrzeżony, gdy grał w amatorskiej drużynie, dzięki czemu stał się częścią Crusaders, zespołu z profesjonalnej ligi. Dalsza część tej opowieści to jeden z najważniejszych rozdziałów w historii nowozelandzkiego rugby. Carter zakończył karierę jako najlepiej punktujący w meczach międzypaństwowych zawodnik w historii, dwukrotny mistrz świata i mistrz każdej ligi, w której grał. Trzykrotnie został wybrany najlepszym rugbystą świata, a jego niesamowity przegląd pola i fantastycznie ułożona noga zapewniły mu miejsce na liście najwybitniejszych zawodników w dziejach.
Życie pod znakiem srebrnej paproci
W reprezentacji zadebiutował w tym samym roku, w którym rozpoczął grę w profesjonalnych rozgrywkach. Już w pierwszym meczu przedstawił się kibicom z dobrej strony, zdobywając 20 punktów przeciwko Walii. Jako kopacz był predestynowany do punktowania w każdym spotkaniu, jednak taki wynik w pierwszym występie w czarnej koszulce był dowodem jego talentu. W kolejnym roku potwierdził swoją pozycję w drużynie, natomiast w 2005 roku zaprezentował jeden z najlepszych występów w historii dyscypliny.
Grając przeciwko ekipie British & Irish Lions (jest to drużyna występująca raz na cztery lata, łącząca zawodników z Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii) zdobył 33 punkty, całkowicie deklasując kwiat brytyjskiego rugby. Jak wspominał w swojej autobiografii: „W czasie meczu wiedziałem, że gram dobrze, ale miałem wrażenie, że wynika to z siły zespołu. Nie miałem poczucia, że prezentuję coś wyjątkowego”. O wyjątkowości tego występu uświadomili Cartera dopiero dziennikarze, a on sam przyznał, że był to moment, w którym w drużynie All Blacks przestał być jednym z młodych, a stał się kluczowym członkiem składu.
Pogoń za Pucharem
Choć Nowa Zelandia zawsze uważana była za jedną z najlepszych drużyn świata, nie umiała potwierdzić tego podczas Pucharu Świata. W 1987 roku All Blacks wygrali pierwszą edycję tego turnieju – tę, która zainspirowała małego Daniela do biegania z piłką po ogrodzie – jednak później rozczarowywali. Po raz pierwszy w składzie na Puchar Świata Carter znalazł się w 2003 roku, czyli w tym samym, w którym zadebiutował w drużynie narodowej. Później przyznał, że nie włączył nawet radia, by wysłuchać listy powołanych. Tak niemożliwym wydawało mu się otrzymania miejsca w samolocie do Australii. Na imprezie zagrał w trzech meczach z mniej wymagającymi rywalami, a porażkę w półfinale z gospodarzem turnieju oglądał spoza boiska. Nie dotknęła go ona tak jak starszych członków drużyny, ale uświadomiła mu, jak ważnym turniejem jest Puchar Świata.
Z tą myślą jechał do Francji na kolejną mistrzowską imprezę. Nowa Zelandia była murowanym faworytem – w sezonach poprzedzających turniej grali fenomenalnie. Było tak też na francuskich boiskach do ćwierćfinałowego meczu z gospodarzami. Drużyna z antypodów pożegnała się ze zmaganiami. Dla All Blacks była to jedna z najboleśniejszych porażek w historii. Jednocześnie rozpoczął się proces budowania tego zespołu na kolejny Puchar Świata, który miał się odbyć przed ich publicznością.
W 2011 roku Nowozelandczycy nie zawiedli i wreszcie odzyskali Puchar Webba Ellisa. Carter oglądał jednak finał z trybun. W czasie treningu przed ostatnim meczem fazy grupowej, przeciwko Kanadzie, w którym po raz pierwszy miał poprowadzić swój zespół jako kapitan, doznał kontuzji. Zerwany mięsień przywodziciela zakończył marzenia o udziale w triumfie przed własną publicznością. Bo choć All Blacks ostatecznie wygrali turniej, Carter miał trudności, by się w pełni tym cieszyć. – Za zamkniętymi drzwiami było mi bardzo trudno, ale będąc w otoczeniu drużyny, starałem się utrzymywać pozytywne nastawienie. Chciałem im pomóc. Jednak w środku byłem rozczarowany. Ciągłe pytałem się: „Dlaczego ja?” „Dlaczego teraz?” – mówił w rozmowie z magazynem Pucharu Świata osiem lat później. Jednocześnie był to moment, w którym zdecydował, że musi pojechać na jeszcze jeden turniej.
To jednak nie było takie pewne. Ciało Cartera zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Do tego stopnia, że potrzebował dłuższej przerwy od zmagań, by zaleczyć wszystkie urazy. W międzyczasie dostał ofertę od klubu NFL, New England Patriots, by zostać ich kopaczem. To pokazuje, jak cenione były jego umiejętności w tym aspekcie gry. Zdecydował się jednak pozostać przy rugby, a odpoczynek od rywalizacji okazał się strzałem w dziesiątkę.
Po powrocie odzyskał reprezentacyjną koszulkę z numerem „10”, a na Puchar Świata do Anglii jechał jako zawodnik pierwszego składu. Nowa Zelandia przeszła przez turniej jak burza, a Carter był reżyserem gry. W finale przeciwko Australii zdobył 19 punktów i został wybrany zawodnikiem meczu. „Przez większość poprzedniego roku wydawało się to niemożliwe. Nie było warto nawet o tym myśleć” – wspomina w swojej książce.
Meczem na Twickenham zakończył reprezentacyjną karierę. Później osiągał jeszcze sukcesy w klubach we Francji i Japonii. Utrzymywał się na takim poziomie, że jeszcze w 2019 roku, przed kolejnym Pucharem, pojawiły się plotki co do jego ewentualnego powołania.
I choć pochodził z liczącego zaledwie 700 mieszkańców Southbridge, to jednak był w stanie dojść na szczyt światowego rugby, na zawsze zapisując się w historii tej dyscypliny. W magazynie Pucharu Świata powiedział: – Po 12 latach grania w czarnej koszulce All Blacks chciałbym myśleć, że zostawiam ją w lepszym miejscu, niż ją otrzymałem. Ocenę pozostawiam jednak innym. Chcę tylko, by moi koledzy z drużyny wiedzieli, że każdego dnia dawałem z siebie wszystko.
Rafał WANDZIOCH