Zwiastun „Oczu Diabła”, który pojawił się pod koniec listopada 2020 roku, wywołał pewne zaskoczenie i zamieszanie. Poprzednie produkcje Patryka Vegi były odcinającymi kupony, odlanymi jak żołnierzyki z maszyny akcyjniakami, ze swoimi sprawdzonymi formułami, modelem biznesowym, przemocą i Oświęcimskim klnącym trzy po trzy. Jak przy tym wszystkim prezentuje się, ogłoszony znienacka, zaangażowany film dokumentalny o handlu dziećmi?
Trailer sugerował, że ma to być dokument poruszający bardzo ważny i ponury temat. Z drugiej jednak strony – Vega swoimi poprzednimi filmami mógł wyrobić w części widzów podejrzliwość. Jak chociażby przy „Polityce”, wokół której reżyser zbudował otoczkę filmu demaskującego brudy polskiej sceny politycznej, a która ostatecznie skończyła się na mixie kabaretu i memów o czołowych przedstawicielach partii rządzącej.
Co skrywają “Oczy diabła” Patryka Vegi?
Trzeba powiedzieć, że ciężar tematu równoważy wszystko inne, co jest w tym filmie. Patryk Vega wprowadza widzów w mroczny świat handlu dziećmi i pedofilii. Rozmawia w związku z tym z handlarzem i pośrednikiem. Buduje napięcie, prowadząc narrację przez historię ciężarnej matki, która chce sprzedać swoje dziecko. Problem jest poważny, sposób jego prezentacji brutalny, a sam pomysł na poruszenie takiego tematu – chwalebny. Są jednak pewne “ale”. I nie chodzi tu tylko o pierwsze, zasadnicze “ale”, związane z tym, że prawie wszyscy bohaterowie występują w nim anonimowo, przez co trudno zweryfikować opowiadane w filmie historie.
Kluczowymi odczuciami pojawiającymi się przy oglądaniu tej produkcji są zmieszanie i dysonans poznawczy. I nie chodzi tu nawet o ponury temat, który dotyczy handlu dziećmi i sprzedażą ich do domów publicznych, ile o niezwykle dziwne decyzje w zdjęciach, montażu i sposobie opowiadania historii.
Pierwszym, co rzuca się w oczy i wzbudza powyższe wrażenia, jest to, jak bardzo ten dokument skupiony jest na samym autorze. Wstawki z patrzącym się poważnie prosto w obiektyw Vegą pojawiają się praktycznie co chwilę. Wypowiedziane słowa: „Zrobiłem (…), stwierdziłem, że (…)” stanowią pewien dziennik śledczy reżysera. Ot, taka to decyzja twórcy. Spodziewałem się jednak, że autor więcej możliwości na snucie opowieści odda samym bohaterom. Tymczasem otrzymuje się wiele momentów z relacji autora, która – choć słuszna – w jakiś pokrętny i nieintencjonalny sposób przywodzi na myśl przerysowaną wersję opowieści detektywa z filmu noir.
Powyższa ocena może być jednak jedynie kwestią gustu. Bardziej wątpliwymi elementami „Oczu…” są decyzje etyczne reżysera. W pewnym momencie, niedługo przed terminem porodu, rozmówczyni Vegi – ciężarna kobieta, która chce sprzedać dziecko – zaczyna mieć myśli samobójcze, realnie zastanawia się nad sposobem na odebranie sobie życia. Ten jednak kontynuuje z nią ostrą rozmowę na temat jej postanowienia i dziecka, które ma się narodzić. Z jednej strony, taką decyzję (kontynuowanie rozmów samemu) można tłumaczyć hermetycznością powstawania takiego dokumentu, w którym wszyscy bohaterowie występują jako osoby anonimowe, mówią o sprawach intymnych albo tajnych. Z drugiej strony, przy obserwacji opisanej sytuacji znacznie mocniej przebijało się do mojej głowy pytanie: czy to nie jest czasem chwila, która jest na tyle groźna, że powinien pojawić się jakiś psycholog?
Film kończy się nietypowym apelem reżysera: „Skoro mi się udało uratować jedno dziecko, razem jesteśmy w stanie uratować tysiące”. Czy jest to zachęta do przyjęcia roli detektywa na własną rękę, mimo czyhających na drodze niebezpieczeństw? A jeśli tak, to czy mamy przyjąć metody serwowane przez reżysera, które – jak chociażby w wyżej opisywanej sytuacji budzą pewne wątpliwości? Pytania rodzi też milczenie reżysera (w momencie powstawania tego tekstu) w związku z pytaniami o to, czy podjął jakiekolwiek kroki prawne związane z opisywanym procederem.
W związku z tym i osobistymi wstawkami autora wypowiedzianymi w pierwszej osobie, równie dziwne wydaje się rozwiązujące akcję, spadające nagle z góry niczym deus ex machina zdanie, które pada z ust reżysera – „Rozwiązałem tę sytuację”. O ile wcześniej miało się tylko pewne przesłanki, że Vega ma o sobie, przy zgłębianiu problemu, wyobrażenie detektywa prowadzącego śledztwo i rozwiązującego problemy, tak po tych słowach ma się do tego realne obawy.
Reżyserstwo dziwnych kroków
Przechodząc jednak od spraw tak wysokiej wagi do takich wywołujących zwyczajne zdziwienie – nie spodziewałem się w tym filmie tak nachalnego przekazu religijnego. W ostatnich minutach filmu Vega oznajmia: „Człowiek z diabłem nie ma żadnych szans, bo diabeł jest od nas inteligentniejszy (…). Ale gdy człowiek jest blisko Boga, to diabeł nie ma z nim żadnych szans”. W jednej z rozmów natomiast sugeruje, że za handlem dziećmi stoi sam Szatan.
Litanię zdziwienia zakończyć można sprawą najdrobniejszą – rozdźwiękiem między stylem a powagą opowieści. Pomijając już sceny z Vegą w stylu „mówię do Ciebie spoza symulacji”, sprzeczne wrażenia rodzą się w sytuacji, w której wpierw śledzi się budzącą przerażenie opowieść, by potem obserwować video-rozmowę autora z jedną z bohaterek, w trakcie której reżyser wręcz leży przed kamerką.
“Oczy diabła” przerażają, ale też budzą wątpliwości. Stworzenie filmu na temat handlu dziećmi jest bardzo trudnym i ważnym zadaniem. O problemach trzeba mówić, tym bardziej, kiedy zgłębianie tak ponurego tematu ma jakkolwiek przyczynić się do zmiany na lepsze. Wątpliwości budzą za to sposób, droga oraz motywacje, które obrał autor. Wiąże się z nimi wielka odpowiedzialność. Chęci są bardzo dobre, jednak biorąc pod uwagę przebijającą się przez film chrześcijańską symbolikę, nawet piekło może być wybrukowane dobrymi chęciami.
Jakub SZUSTAKOWSKI