„Małe zapomnienia” – tak można by przetłumaczyć tytuł najnowszego albumu Julien Baker, jednej z najbardziej utalentowanych, wschodzących gwiazd sceny indie. Po utrzymanym w klimatach minimalistycznego folku debiucie „Sprained Ankle” i mniej powściągliwym „Turn Out the Lights”, pochodząca z Tennessee piosenkarka przedstawia słuchaczom „Little Oblivions”, na którym w pełni oddaje się rockowej estetyce.
„Czyste pętle basowe i rozwleczone melodie fortepianowe tworzą gniazdo dla tekstów o depresji i walce z nadużywaniem narkotyków”, pisała Jillian Mapes dla magazynu Pitchfork w podsumowaniu najlepszych albumów 2017 o „Turn Out the Lights”. Po czteroletniej przerwie, spędzonej między innymi na współpracy z supergrupą Boygenius, Baker wraca do solowej kariery. Wspomniane przez Mapes „gniazdko” zostało udekorowane przy pomocy elektronicznych gitar i surowej perkusji. Co warto zaznaczyć, na wszystkich instrumentach pojawiających się w utworach gra sama artystka, ale duch pozostaje ten sam – Baker powraca do znanych tematów w niezmiernie osobistej liryce, której brutalna szczerość już teraz wpisuje ją w kanon najlepszych tekściarek w historii folku.
Zmiana brzmienia przy dalszej eksploracji znanych motywów lirycznych – starsi fani zauważą już po pierwszych sekundach albumu. Utwór „Hardline”, który otwiera „Little Oblivions” zaczyna się melancholijnym, organowym dźwiękiem syntezatorów i smutnym, niepowtarzalnym głosem Julien. Artystka wyznaje, że ponownie upiła się do nieprzytomności w środku tygodnia. Następny utwór, „Heatwave”, rozbrzmiewa o wiele pogodniej. Przywodzi na myśl obrazy lata, chociaż tekst dotyczy śmiertelnego wypadku drogowego.
„Faith Healer”, pierwszy singiel z płyty, to chyba najkonwencjonalniej brzmiąca piosenka na albumie – coś, co można by usłyszeć w reklamie samochodu albo filmowym romansie dla młodzieży. Julien wraca na niej do bardziej akustycznych, spokojnych dźwięków, chociaż i tak przechodzą one w elektroniczno-perkusyjne crescendo. Być może najbardziej zapadającym w pamięci utworem na płycie jest „Bloodshot” – jedyna piosenka, która przypomina love song, chociaż oczywiście bardzo nieszczęśliwy. To stąd pochodzi tytuł albumu, „Little Oblivions”, których Julien szuka u drugiej osoby, nadużywając jej cierpliwości i miłości, wiedząc, że może popełniać te same błędy, bo będą jej wybaczone. Dramatyczna instrumentacja i wzbudzające emocje chórki dodają piosence rozpaczliwego klimatu. Kompozycje Baker nigdy nie są pozbawione nadziei – często przybierają formę modlitwy, spowiedzi, zwrotu do Boga wypełnionego wiarą w to, że może być lepiej. Już w następnej piosence, „Ringside”, pada apostrofa kierowana do Jezusa, prośba o pomoc w walce z autoagresją.
„Little Oblivions” to powrót bardzo udany – na pewno nie rozczaruje starych fanów, a może przynieść artystce nowych. Dawno na scenie indie nie było takiej świeżości, emocjonalnej szczerości i pomysłowego brzmienia. Jest jednak coś niepokojącego w tym, że Julian czuje potrzebę ciągłego rozdrapywania swoich traum, nieustannego spowiadania się z grzechów, przekuwania smutnych refleksji w muzykę – jak piękna by ona nie była, jak wiele optymizmu by nie niosła, gorzkie nuty wciąż bolą. Pozostaje mieć nadzieję, że własna twórczość niesie Baker ukojenie, daje możliwość odetchnięcia, przynosi „małe zapomnienie” – i że to samo wyciągną z niej fani, poszukujący odrobiny nadziei w mrocznych czasach, w których niewątpliwie żyjemy.
Michał FILIPIAK