Od rapowania między blokami w Częstochowie do „legalnej” płyty w Asfalcie i Prosto. Od malowania dla przyjemności do marzeń o autorskiej wystawie w Nowym Jorku. Awangarda Witkacego, „bezczelność” Banksy’ego i percepcja Andrzeja Wróblewskiego, to określenia, które dobrze opisują Michała Żytniaka – jednego z najciekawszych przedstawicieli polskiego rynku malarskiego i muzycznego. W rozmowie z naszym dziennikarzem Michał „Żyto” Żytniak opowiada o życiu współczesnego malarza, rapera, artysty.
Zanim zacząłeś zarabiać na płótnach − rapowałeś. Kiedy w Twojej głowie pojawiło się marzenie o karierze muzycznej?
− O rapie zacząłem myśleć, kiedy przesłuchałem płytę grupy WWO – „W Witrynach Odbicia”. Zainspirował mnie wtedy Wojtek Sokół. Przez dłuższy czas to było głównie hobby. Często pisałem teksty, ale nie lubiłem się nimi dzielić ze znajomymi – uważałem, że nie są na tyle dobre, żeby się nimi chwalić. W 2007 roku nagrałem pierwszą zwrotkę na płytę „Ukryty sens” mojego kolegi. W tamtym okresie mieszkałem w Irlandii. Płyta rozeszła się po naszym osiedlu w Częstochowie. Kiedy wróciłem do Polski na urlop, spotkałem znajomych i okazało się, że znają moje wersy na pamięć. Wtedy zrozumiałem, że skoro odbiór moich tekstów jest dobry, to może warto byłoby spróbować. Na oficjalny debiut i tak musiałem poczekać do 2012 roku, a to za sprawą pracy za granicą. W tamtym roku stworzyłem demo i wysyłałem je do kilku wytwórni. Na końcu mojej listy był Asfalt Records – na końcu, ponieważ miałem wrażenie, że moja muzyka nie pasuje do reszty artystów, z którymi współpracują. Ku mojemu zdziwieniu dwa dni później dostałem maila z odpowiedzią od założyciela Asfaltu − Tytusa. Jakiś czas później wydał moją pierwszą płytę. Byłem również przez chwilę w wytwórni Kaliego, a później trafiłem do Prosto – Wojtka Sokoła. Prócz tworzenia muzyki chciałem rozwijać się też na innych płaszczyznach.
W czasie kiedy zajmowałeś się rapem, poszedłeś na studia związane ze sztuką. Warto dodać, że Twój ojciec był artystą malarzem. Mógłbyś opowiedzieć, jak rozpoczął się ten rozdział Twojego życia?
− Jeśli chodzi o sztukę, to była ona w moim życiu tak naprawdę odkąd pamiętam. Rysowałem od małego. Po ojcu odziedziczyłem chęć do rysowania i malowania – wszędzie i po wszystkim. Będąc już w liceum, wybrałem się z kolegą zrobić graffiti – w trakcie malowania ktoś go rozpoznał, później przez jego rodziców dowiedziała się o tym również moja mama. Była na mnie wściekła. Z perspektywy czasu wydaje mi się to zabawne, wtedy jednak podcięło mi to skrzydła pod względem artystycznym. Po liceum chciałem studiować architekturę, ale finalnie wyjechałem za granicę. Odnosząc się do wspomnianych wcześniej studiów – wybrałem kierunek związany z grafiką warsztatową. Na uczelni odkryłem zajęcia z malarstwa sztalugowego. Mimo chęci studiowania, nie chciałem na dłuższą metę podporządkowywać się profesorom, którzy zabijali kreatywność u młodych ludzi. Przypomina mi się sytuacja, kiedy podczas zajęć podszedł do mnie profesor, wyrywał mi pędzel i przemalowywał cały mój obraz na inny kolor. Na studiach więc spędziłem tylko dwa miesiące. W końcu zacząłem sam kupować płótna i malować głównie dla siebie. Sprawiało mi to dużą przyjemność. Pewnego razu przyszli do mnie znajomi i spytali: „Po ile sprzedajesz obrazy?”. Mogę uznać, że od tamtego momentu zacząłem zarabiać na malarstwie. Jeden z moich bliskich kolegów stwierdził wtedy, że warto byłoby robić zdjęcia moich dzieł i promować je w mediach społecznościowych. Tak rozpoczął się też okres udostępniania mojej sztuki na Instagramie. Później to już samo zaczęło się rozwijać. Dostawałem pierwsze propozycje wystaw, tworzenia murali czy koszulek, a pasja stała się zajęciem na pełen etat.
W przestrzeni publicznej działasz dopiero od kilku lat, natomiast Twój styl jest już bardzo wyrazisty. Obrazy przedstawiają tematy poczynając od luksusu i gangsterskiego życia, przez politykę, problemy współczesnego świata, na marynistyce i wakacyjnych kurortach kończąc. Wszystko to zamknięte w mieszance kubizmu, art brutu, karykatury i abstrakcjonizmu. Jakie są źródła Twoich inspiracji?
− Maluję głównie to, co dotyczy lub dotyczyło mojego życia. Inspirują mnie również teksty z utworów rapowych. Czasami jest to zasłyszane zdanie, które zapisuję sobie w notatniku, w telefonie. Ciekawe zdjęcie z Instagrama lub jakaś myśl, która zrodzi się w mojej głowie. Dla przykładu – „Godziny potworów”. Geneza tego tytułu jest taka, że wielokrotnie zapominałem o godzinach dla seniorów w sklepach. Nawet kiedy można już było wejść do sklepu po 12.00, starsi dalej tam byli. Chodzili smętnie po sklepach, bez chęci do życia – dosłownie jak potwory. W taki sposób zacząłem malować obraz przedstawiający market, a w nim potwory walczące o jedzenie. Dla osoby, która lubi obserwować rzeczywistość i w jakiś sposób ją dokumentować, inspiracja znajdzie się zawsze i wszędzie.
Przyjęło się, że malarstwo jest poniekąd synonimem wolności. Artyści za pomocą pędzla i farby wyrażają siebie, opisują swoje emocje czy wizje otaczającego świata. Co Tobie daje malarstwo?
− Sam akt malowania działa w pewnym stopniu jak terapia. Podczas tworzenia wyłączam telefon i odcinam się od świata zewnętrznego. W malarstwie uwielbiam to, że nie muszę być od nikogo zależny. W muzyce siłą rzeczy trudno jest pracować indywidualnie. Przy jednym utworze pracuje od kilku do kilkunastu osób. Malując obraz, jestem tylko ja. Dzięki sztuce poznałem również wiele ciekawych osób, do których nie mógłbym normalnie dotrzeć.
Wśród osób, które kojarzą Twoje prace z internetu, postrzegany jesteś jako artysta, którego klientami są znane postacie ze świata sztuki i mediów, m.in. Pezet, DJ Steez czy Julia Wieniawa. Rap pomógł Ci w promocji Twojej sztuki?
− Śmiało mogę powiedzieć, że pomógł. Początkowo część fanów pisała, że dotychczas słuchali mojej muzyki, a teraz kupują obrazy. Część artystów ze świata muzyki, którzy mnie znali, również chciała mieć moje płótna. Każde zdjęcie z bardziej znaną osobą na Instagramie pozwalało mi docierać do większej liczby ludzi w mediach społecznościowych. Wydaje mi się, że sama historia mojej osoby mogła zaciekawić potencjalnych odbiorców – „Chłopak z Częstochowy, rapował pod szyldem największych polskich wytwórni, a później został malarzem”.
Natalia Przybysz w jednym ze swoich utworów śpiewała: „Jesteśmy dziećmi, dziećmi co chcą na ręce. Jesteśmy dzielni, wciąż prowadzi nas sen. Dzieci malarzy cokolwiek się zdarzy, umiemy chleb bez masła jeść”. Jak odniósłbyś się do tych słów z perspektywy artysty oraz syna malarza?
− Działając muzycznie, prowadziłem dosyć „hardkorowy” tryb życia. W ciągu ostatnich lat moja osobowość znacznie się zmieniła pod tym względem. Mogę stwierdzić, że kiedyś byłem złym człowiekiem, teraz – staram się być dobrym. Dzięki wielu nauczkom, które dostałem od życia na przestrzeni lat, mogłem wyciągnąć poważne wnioski. Moje działania, głównie z tamtego okresu, sprawiły, że kariera muzyczna w pewnym momencie przystopowała. Nie będę stygmatyzować, natomiast artyści przeważnie są dosyć specyficznymi osobami. Często poprzez sztukę chcą jakoś dotrzeć do otaczającego świata i pokazać, co siedzi w ich głowach. Na pewno doświadczenia życiowe budują charakter, przez to też dotykam takiej tematyki, a nie innej.
Jesteś bardzo płodnym artystą. Często publikujesz zdjęcia swoich obrazów na instagramowym profilu. Ile dzieł tworzysz w ciągu roku?
− W ciągu roku jest to mniej więcej 70 obrazów. Należę do osób, które mają więcej pomysłów niż czasu na ich realizację. W trakcie tworzenia muzyki miałem i dalej mam problem z wybraniem tych finalnych 14 utworów na płytę – spośród kilkudziesięciu już gotowych. Tak samo jest z malowaniem. W telefonie mam zapisane dziesiątki pomysłów na płótna, które staram się realizować w miarę możliwości.
Odnosząc się do sfery marzeń i pragnień. Jakie są Twoje największe artystyczne marzenia?
− Wystawa w Nowym Jorku jest chyba takim top, jeśli chodzi o marzenia. Jestem osobą, która lubi wyzwania, dlatego marzenia są po prostu celami, do których dążę. Przede wszystkim chcę zacząć współpracę z galeriami zagranicznymi – w Niemczech, Szwajcarii, Francji i Anglii. To są miejsca, które rozważam pod kątem promocji swojej twórczość. Z racji panującej pandemii maluję cały czas w Warszawie i skrupulatnie przygotowuję swoje portfolio, z którym będę odwiedzał różne galerie.Od dłuższego czasu rozważam przeprowadzkę za granicę. Nasz kraj i część sąsiednich państw nie jest do końca otwarta na treści, które przekazuję swoimi pracami. Należę akurat do tych szczęściarzy, którzy mogą żyć z malarstwa, zależy mi jednak na ciągłym rozwoju. Dlatego na mojej liście są takie miasta jak Berlin, Paryż czy Londyn, w których malarze są postrzegani znacznie inaczej niż u nas w kraju. Na ten moment myślę o tym, aby w każdym z tych miast pomieszkać rok lub dwa i po prostu tworzyć jak najwięcej. Rynki zbytu w takich miejscach są dużo bardziej rozwinięte. W perspektywie następnych lat widzę siebie w Nowym Jorku, Tokio, Singapurze i Pekinie. Zawsze myślę, że grzechem jest nie korzystać z możliwości, jakie daje życie. Jeśli mam okazję, żeby wyjechać i malować za granicą, to chciałbym to zrobić. Kocham Warszawę, ale świat ma dużo do zaoferowania, więc po co kurczowo trzymać się jednego miejsca.
Od kilku lat możemy dostrzec w kraju tendencję do ograniczania wolności słowa oraz artystycznego wyrazu. Jak odniesiesz się do tej sytuacji?
− Rządzą nami starzy ludzie z „oldschoolowym mindsetem”. Z perspektywy ostatnich lat wydaje mi się, że cofamy się w rozwoju jako społeczeństwo. Władza, póki trzyma się stołków, próbuje zniszczyć naszą rzeczywistość na tyle, na ile się da. Polska nie wyszła jeszcze w 100% z komunizmu – mentalnie i w wielu sektorach przemysłowych. Będąc sercem Europy, moglibyśmy być jednym z najbogatszych państw. Prawda niestety jest taka, że oddaliśmy władzę człowiekowi, który nigdy nie miał dziewczyny, mieszka z kotem i jeszcze do niedawna nie miał karty kredytowej. Tym samym nie mamy o czym mówić w aspektach tak ważnych jak rozwój gospodarczy, a co dopiero wolność słowa czy wolność artystyczna. Możemy przyrównać naszą sytuację do plemienia żyjącego na wyspie. Gdyby plemię chciało wybrać swojego przywódcę, taki człowiek nigdy nie byłby brany pod uwagę. Pewnie zostałby nawet zjedzony jako pierwszy, bo byłby po prostu zbędny.
Jaką masz radę dla młodych ludzi, którzy rozważają obranie podobnej ścieżki kariery?
− W tym przypadku wszystkie podstawowe prawdy się sprawdzają. Jeśli komuś bardzo zależy na malarstwie czy jakimkolwiek innym zajęciu związanym ze sztuką, to niech po prostu tworzy. Tak dużo, jak to tylko możliwe. Nie oglądajcie się za siebie i walczcie o swoje. Nikt nie wyciągnie do was ręki, jeśli najpierw wy sami nie zawalczycie. Żyjemy w czasach Instagrama, przez co ludzie krytycznie podchodzą do samych siebie. Liczba like’ów definiuje to, co jest fajne, a co nie. Niestety, ta internetowa iluzja estetyki podcina skrzydła młodym i utalentowanym ludziom, którzy chcą tworzyć coś wbrew powszechnie panującym kanonom. Jeśli wasze marzenia są na tyle duże, żeby wiele poświęcić, to po prostu działajcie! Przecież każdy ma tylko jedno życie.
Rozmawiał Daniel MIROŃCZYK-LEŚNIAK