Zaangażowany dziennikarz i najskromniejsza serialowa gwiazda PRL-u. Bronisław Cieślak pierwsze aktorskie kroki stawiał jako ministrant w jednoaktówce na krakowskim Kazimierzu. Gdy nie pracował jako reporter, bywał ratownikiem, kioskarzem oraz aktorem. Słynny porucznik Borewicz odszedł 2 maja w wieku 77 lat. W rozmowie z naszą dziennikarką Ryszard Ćwirlej– dziennikarz i pisarz powieści kryminalnych – opowiada o czasach PRL-u, kryminałach i o tym, jaki naprawdę był Bronisław Cieślak.
Bronisław Cieślak zaczynał jako dziennikarz, mimo że zamiłowanie do aktorstwa miał już od najmłodszych lat. Kim określiłby się w pierwszej kolejności: aktorem, dziennikarzem czy może politykiem?
– On zawsze powtarzał, że jest przede wszystkim dziennikarzem. Nigdy nie porzucił dziennikarstwa i zawsze czuł się reporterem. Miejsce w redakcji Polskiego Radia było dla niego najważniejszym i najstarszym miejscem, jakie zajmował. Zawsze miał reporterskie spojrzenie na rzeczywistość. Za to nigdy nie czuł się dobrze jako polityk, to była sytuacja przypadkowa. Podczas transformacji ustrojowej po 1989 roku nie wiedział, co ze sobą zrobić – wyrzucono go z telewizji krakowskiej. „Nowym” wydawało się, że przecież nie może nowej telewizji tworzyć człowiek, który był pupilkiem dawnego systemu. Bronisław nie odbierał tego dobrze, nigdy nie uważał się za szczególnego wyznawcę idei systemu komunistycznego. Polityka była pewnego rodzaju bonusem, nagrodą pocieszenia dla postaci adorowanej w czasach PRL-u. Dawna władza przekształciła się w lewicową partię i z jej ramienia Bronisław Cieślak wystartował do Sejmu. Dostał się, uniesiony na fali popularności. Odbierano go przede wszystkim jako człowieka, który grał milicjanta. To było jego przekleństwo, ale też i szczęście. Dzięki roli porucznika Borewicza zaistniał w aktorstwie, mimo że znany był już ze swojego debiutu w „Znakach szczególnych”, serialu, którego emisję wstrzymano wraz ze startem pierwszych odcinków „07 zgłoś się”. Telewizja nie chciała jednocześnie emitować dwóch podobnych produkcji z jego udziałem. Jako ciekawostkę wspomnę, że przez czas, gdy wyrzucono go z telewizji, pracował jako kioskarz – sam wspominał, że był chyba najbardziej popularnym kioskarzem w Krakowie. Dla wycieczek kiosk Bronisława Cieślaka był obowiązkowym punktem programu. Aktorstwo z kolei było dla niego odskocznią od dziennikarstwa.
Kariera aktorska pojawiła się u niego nieco przypadkowo. Do zagrania w „Znakach szczególnych” zachęcił go sam Jacek Stwora, uczący pana Cieślaka sztuki polskiego reportażu.
– Tak, początkowo Bronisław odrzucił zaproponowaną mu rolę. Jacek Stwora powiedział mu wtedy mniej więcej coś takiego: „chyba nie jesteś prawdziwym dziennikarzem, skoro chcesz zrezygnować z takiej szansy. Jedź tam i zrób reportaż, o tym, jak nie zostałem gwiazdą filmową”. Ten pojechał, wygrał casting i okazał się najlepszy. Jego doświadczenie dziennikarskie bardzo przydało mu się na planie – potrafił zachować się przed kamerą i mikrofonem, rozmawiać z ludźmi, a co najważniejsze –słuchać ich.
Dlatego właśnie Krzysztof Szmagier obsadził go w „07 zgłoś się”. Uważał, że Cieślak będzie wiarygodny w swojej roli i kamera go lubi. Nieraz porównywano go do agenta 007, mimo że sam aktor stronił od nazywania go „polskim Jamesem Bondem”, a znak 07 był po prostu numerem wywoławczym dla operacyjnych jednostek Milicji Obywatelskiej. Zastanawiam się jednak, ile w fenomenie Borewicza widzi Pan zbieżności z Jamesem Bondem?
– Pan Bronek unikał tego porównania, chociażby dlatego, że nie mogło ono się narodzić w latach 70. W tym czasie filmy z Bondem nie były w Polsce dostępne, tylko nieliczni znali tę postać. Telewizja i kina nie emitowały tych produkcji, Bond jako agent specjalny walczył przecież najczęściej z wywiadem sowieckim. To były filmy nieprawomyślne dla władz PRL-u. Porucznik Borewicz był potrzebny w naszym systemie, jako „ocieplacz” wizerunku milicjanta. Milicja Obywatelska była wówczas nośnikiem wielu dowcipów. Kawały o głupich i nieudolnych funkcjonariuszach brały się stąd, że byli to często ludzie niezbyt wykształceni, nieumiejący dobrze posługiwać się językiem polskim. Dlatego do milicji garnęli się ludzie mierni, bierni, ale wierni. Bardzo popularny był dowcip: „idzie milicjant i myśli”. I nagle pojawia się porucznik Borewicz – inteligentny, błyskotliwy, który podoba się płci pięknej i stanowi dla innych milicjantów wzór do naśladowania. Porucznik Borewicz był człowiekiem, który umiał zachować się w każdej sytuacji, a zwłaszcza w obecności kobiet. Był podrywaczem, który w każdym odcinku zdobywał inną kobietę. Co ciekawe, zjednywało to sympatię ekranową zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Płeć męska mu zazdrościła, a kobiety pragnęły być przez niego adorowane. Początkowo serial miał nazywać się „Przygody porucznika Bolskiego”, ale Cieślak po pierwszej rozmowie ze Szmagierem powiedział, że tytuł należy koniecznie zmienić, gdyż w Krakowie na prostaków i niezdary mówi się właśnie „bolo”. Reżyser przyjechał wtedy do mieszkania Cieślaka, gdzie zastał go w piżamie, ich rozmowa przy kuchennym stole trwała wtedy kilka godzin. I tak Bolskiego zmieniono na Borewicza. Niewielu jednak wie, że jest to najbardziej literacki serial w historii polskiego kryminału, ponieważ każdy odcinek bazował na konkretnej powieści kryminalnej.
Borewicz jako „ocieplacz” wizerunku MO był milicjantem na czasie – nosił dżinsy, palił Marlboro, jeździł nowiutkim polonezem i popijał coca-colę. Czy myśli Pan, że te atrybuty miały z niego zrobić ówczesnego celebrytę? Widać w tym wszystkim nawiązania do zachodniego konsumpcjonizmu i amerykańskiej popkultury.
– Tak, ten serial miał pokazać, że nie jesteśmy tacy źli i zacofani. A nawet w wielu aspektach lepsi od Zachodu – wykorzystywanie milicyjnych gadżetów, np. popularnych na Zachodzie walkie-talkie sprawiało, że milicjanci obserwujący ten serial, mogli czuć się zazdrośni. Widać to w jednej ze scen pościgu za fiatem 132 na ulicach Warszawy, kiedy milicjanci śledzili uciekiniera na monitorach telewizyjnych w komendzie głównej MO. Takie monitory istniały, to prawda. Jednak ich zasięg ograniczał się jedynie do Alei Jerozolimskich i Domu Partii. I tak serial pokazywał siłę systemu, który w rzeczywistości był siermiężny i ledwo wiązał koniec z końcem.
Czy udało się zatem zmienić obraz milicjanta w oczach Polaków?
– Nie udało się. Próby ocieplenia wizerunku są tak długie, jak sama historia Milicji Obywatelskiej. Powstała w 1945 roku i już wtedy zawierała w sobie pewien błąd założycielski. Nie była powołana po to, by jak każda policja pilnować porządku publicznego, tylko by walczyć z podziemiem reakcyjnym, czyli dawnym AK. Już na samym początku istnienia milicja kojarzyła się obywatelom źle, a im dalej, tym gorzej. Milicjanci walczyli z powstańcami poznańskimi w czerwcu 1956 roku, w 1970 roku wraz z wojskiem strzelali do robotników w Gdańsku, a sześć lat później zastosowali słynne ścieżki zdrowia w Radomiu, gdzie pałowano robotników. No więc, jak można było taki wizerunek ocieplić? Mimo wszystko próbowano: komenda główna MO powołała nawet specjalny zespół prasowy, który miał za zadanie kontaktować się z filmowcami, radiowcami i literatami, by tworzyć jak najkorzystniejszy wizerunek milicjanta. Przewodzący mu pułkownik Wacław Krupka miał zacięcie literackie i sam stał się autorem kilku książek z popularnej wówczas serii „Ewa wzywa 07”. Część z tych zeszytów stała się pierwowzorem literackim dla postaci Borewicza. Milicjant miał być człowiekiem z ludu – życzliwym i przyjacielskim dla społeczeństwa, a bezwzględnym i surowym dla bandytów. Inną próbą ocieplenia wizerunku była komiksowa postać kapitana Żbika, która miała dotrzeć do szerokiego grona młodych odbiorców. Do dzisiaj nadal mam wiele egzemplarzy tzw. kolorowych zeszytów o kapitanie Żbiku. Starsi za to czytali o przygodach porucznika Marczaka czy Borowiaka. Rzeczywistość była jednak taka, że wystarczyło wyjść na ulicę, by spotkać milicjanta, który nie był ani inteligentem, ani przyjacielem młodzieży, a zwykłym chamem ubranym w mundur, który ma władzę.
Jaki był Bronisław Cieślak prywatnie? Spotykał pan go na licznych festiwalach prozy kryminalnej i miał okazję poznać go bliżej.
– Bardzo ciepły, przyjacielski i pomocny. To był człowiek, z którym można było porozmawiać o wszystkim, nie tylko o filmie „07 zgłoś się”. Wielu postrzega go przez pryzmat aktorstwa i roli porucznika Borewicza, a był to człowiek o niesłychanej wiedzy, który potrafił dyskutować na wiele tematów. Prywatnie rozmawialiśmy nie tylko o kryminałach i filmach, ale również o świecie i życiu. Ostatni raz widzieliśmy się trzy lata temu, jednak wcześniej wielokrotnie spotykaliśmy się na festiwalach kryminalnych i nieraz staliśmy razem na scenie, dyskutując o meandrach życia w czasach PRL-u.
A czy jako dziennikarz sam nie miał aspiracji do pisania powieści kryminalnych?
– Powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę nigdy nie przepadał specjalnie za kryminałem. Czytał wiele książek i wiedział co dzieje się na rynku wydawniczym. W dedykacji do książki o kulisach tworzenia „07 zgłoś się”, którą od niego dostałem, napisał mi „Panie Ryszardzie dziękuję za pańskie książki”, więc znał je i czytał. Nie był jednak pasjonatem kryminału i myślę, że nie kołatała mu w głowie myśl napisania go. Odczuwał za to potrzebę trzeźwej oceny rzeczywistości. Gdy w latach 90. Krzysztof Szmagier zastanawiał się nad reaktywacją serialu «07 zgłoś się», Pan Bronek przeczytał ten scenariusz i powiedział: „nie róbmy tego, zostawmy Borewicza zamrożonego w czasach PRL-u”. Później Pan Bronisław pojawił się też w serialu przez lata emitowanym na Polsacie – „Malanowski i partnerzy”. Grał tam byłego policjanta, który kieruje zespołem rozwiązującym zagadki kryminalne. Mógł spełniać się aktorsko, mimo że nie była to już ta rola, co kiedyś. Inaczej też tworzy się serial, który jest sitcomem – nie za pomocą taśmy filmowej, a kamery studyjnej.
Tak, to zupełnie inny model produkowania seriali, to już nie 21 odcinków, a ponad 800.
– Różnica polega też na tym, że do „07 zgłoś się” będziemy powracać jeszcze latami, bo jest zapisem PRL-owskiej rzeczywistości. Ludzie, którzy nie dorastali w tamtych czasach i znają je jedynie z książek czy wspomnień rodziców, mogą dzięki serialowi zanurzyć się w PRL-u. „Malanowski i partnerzy” nie jest znakiem czasu czy serialem, do którego widzowie będą wracać. To po prostu sprawozdanie z otaczającej nas rzeczywistości, które nie diagnozuje otoczenia, tak jak potrafił robić to serial Szmagiera. Przypomniała mi się teraz rozmowa z panem Bronisławem na jednym z paneli dyskusyjnych na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Zapytał mnie wówczas, skąd bierze się moja umiejętność sprawnego posługiwania się w książkach rzeczywistością milicyjną, językiem funkcjonariuszy i spojrzeniem na ten świat od wewnątrz. Odpowiedziałem mu: „Panie Bronisławie, jestem bardzo uważnym odbiorcą serialu «07 zgłoś się» i dzięki temu mam wiedzę na temat milicji”. Bardzo dużo fachowej wiedzy, oczywiście lekko przesadzonej i przepuszczonej przez pryzmat cenzury, można było wyciągnąć z serialu Szmagiera. Te nauki mogłem wykorzystać w takiej pracy, jak moja.
Pisze Pan kryminały neomilicyjne– jak proza kryminalna i produkcje tamtych lat, mimo propagandowego wydźwięku, wpłynęły na Pana twórczość?
– Ja nadal funkcjonuję w PRL-u, mentalnie. Tak jak wielu moich rówieśników. Zostałem w nim uwięziony, ponieważ to właśnie w PRL-u przeżyłem najważniejsze lata swojej młodości. Nie mam na myśli ideologii systemu, a specyfikę tamtej rzeczywistości. Czasy, w których wszystko trzeba było załatwiać i kombinować. Żywność na kartki, deficyt ubrań czy zakazany handel dolarami. Żyliśmy w czasach kompletnie absurdalnych – i dlatego dobrze jest porównywać otaczający nas świat dostatku z tamtą rzeczywistością. Pamiętam, że wtedy paszporty wydawano nam tylko na czas wyjazdu czy wycieczki np. do NRD, a po powrocie musieliśmy je zwracać. Ten PRL nadal tkwi we mnie i wracam do niego poprzez karty książek, które piszę. Myślę, że sprawiam tym przyjemność wielu ludziom, którzy chcieliby chociaż na chwilę tam wrócić – zanurzyć się w ten paskudny PRL, a później szybko się z niego otrząsnąć.
Rynek literacki, jak i telewizyjny, jest przesycony kryminałami. Nierozwikłane zagadki i tajemnicze śledztwa to stała tematyka wielu polskich seriali paradokumentalnych. Jak Pan myśli, skąd bierze się ta rosnąca popularność opowieści kryminalnych wśród Polaków?
– Lubimy się bać i to w komfortowych warunkach. Jest to wpisane w ludzką naturę. Niepokój i strach, które odczuwamy, czytając książki, są przez nas okiełznane, mamy nad nimi kontrolę. Emocje są bardzo istotne, zarówno w kryminale, jak i naszym DNA. Dlatego po opowieści kryminalne ludzie będą sięgać zawsze – po to, by przeżyć ciekawą historię, spotkać intrygującego bohatera i spróbować rozwiązać zagadkę detektywistyczną. Co ważne, polskie powieści kryminalne są niezwykle pojemnym gatunkiem literackim. Można znaleźć wszystkie te elementy, które znajdujemy w innych powieściach. Mamy kryminały retro – które opowiadają np. o przedwojennej Polsce, są też książki kryminalne z postaciami historycznymi czy powieści społeczne, które stanowią diagnozę ludzi i tkanki społecznej. Ta tematyka wchodzi do czytelniczych głów, ponieważ ciągnie ją za sobą wątek kryminalny. Dlatego książki te zyskują w Polsce taką popularność, są po prostu odpowiedzią na wiele potrzeb społecznych i czytelniczych współczesnych Polaków. Oczywiście, popularność bywa też przekleństwem kryminału, gdyż pozycji na rynku jest coraz więcej – w ciągu jednego roku wydawanych jest około 300 tytułów. Nowa powieść żyje zatem na rynku miesiąc lub dwa, do momentu, gdy zastępuje ją inna nowość. Wydawnictwa wiedzą, że kryminał dobrze się sprzedaje i dlatego będą w niego nadal inwestować, tym samym zachęcając doświadczonych pisarzy starszego pokolenia, aby pisali tzw. blurby, czyli „polecajki” na książki młodych, dobrze zapowiadających się autorów.
Czyli dzięki kryminałom, każdy z nas może wcielić się w detektywa i czerpać masochistyczną przyjemność z dreszczyku emocji?
– Tak, lubimy strach – a jeśli jest on kontrolowany i nie wiąże się z żadnym zagrożeniem fizycznym, to właśnie na tym polega kwintesencja dobrego kryminału czy thrillera. I stąd wynika jego niesłabnący sukces.
Rozmawiała Daria SIENKIEWICZ