Przewracając się o pelerynę

Czy kinowe uniwersum DC można uznać za udany eksperyment?/ materiały promocyjne Warner Bros.

Filmy takie jak „Avengers: Wojna Bez Granic” czy następujący po nim „Avengers: Koniec gry” stały się kasowym sukcesem i błyszczącym przykładem w historii kina superbohaterskiego. W czasie, gdy za pomocą powyższych obrazów Marvel Cinematic Universe święci swoje triumfy, konkurencyjny panteon bohaterów w pelerynach DC również próbuje wywalczyć sobie kawałek własnego, kinowego uniwersum. I póki co jest to bój bardzo nierówny.

Wprawdzie kinowy świat udało się stworzyć, a w planach są kolejne produkcje. Studiując jednak obrazy spod znaku DC Universe, trzeba się zastanowić, czy tego zwycięstwa nie należy nazwać pyrrusowym. Średnie ocen krytyków tych filmów na Filmweb.pl oscylują wokół cyfr 5-6 na 10. Uczucie niepełnej satysfakcji towarzyszyło marce od początku. Istotny jest tu wpływ Zacka Snydera, autora pierwszej produkcji uniwersum, a także (póki co) najnowszej.

Człowiek ze stali, ale serce z drewna

Karierę DC Extended Universe miał widowiskowym skokiem rozpocząć „Człowiek ze stali”. Udało mu się wylądować, ale chwiejnie. Obraz reżyserował Zack Snyder. To ważna postać dla kinowego uniwersum DC, stojąca za reżyserią trzech (a nawet czterech, jeśli liczyć rozszerzoną „Ligę Sprawiedliwości”) tytułów dla projektu i produkcją „Wonder Woman”.

Snyder opornie próbuje ożenić gatunek superhero z mrokiem i wielkimi pytaniami, co udziela się nakręconym pod jego szyldem filmom DC, mając istotny wpływ na uniwersum. To, co sprawdzało się w przypadku „Watchmen”, tutaj wychodzi bokiem i wywołuje znużenie. „Człowiek ze stali”, opowieść o początkach Supermana, jest bardzo poważny. Trudno w nim o scenę, która nie byłaby przepełniona refleksją na temat roli Supermana czy wielkiej siły, z którą przychodzi wielka odpowiedzialność. Filmowi zarzucano – mimo często występującej akcji – brak umiejętności emocjonalnego zaangażowania widza w to, co dzieje się na ekranie.

Na pewno krwawi

Złą passę kontynuował „Batman v. Superman: Świt Sprawiedliwości”. Film był niespójny, a wątki poprowadzone nieudolnie. Nie brakowało w nim patosu, zabrakło natomiast klarownego budowania charakterów postaci i ich motywacji. Otrzymał cztery statuetki Złotych Malin, m.in. za najgorszy scenariusz.

„Świt sprawiedliwości” jest kolejną cegiełką budującą uniwersum. W związku z tym, istotna wydaje się ocena recenzenta Łukasza Muszyńskiego z redakcji Filmweb.pl, który określił film jako „chaotyczny i zaskakująco nudny prolog Justice League”.

Pierwsza liga, druga liga?

Wspólny występ bohaterów w „Lidze sprawiedliwości” z 2017 roku również okazał się porażką. Uratować ją miała wydana w tym roku „Liga sprawiedliwości Zacka Snydera” – rozszerzona wersja reżysera. W filmie rozbudowano kontekst i motywacje części postaci, jednak – jak zauważa jeden z recenzentów – nie eliminuje błędów pierwotnej Ligi Sprawiedliwości. Jest mitologicznie, poważnie i sztywno do bólu.

Po drodze pojawiły się także inne filmy, jak chociażby niewydarzony „Legion Samobójców” znośny „Aquaman”, czy nawet ciepło przyjęte „Wonder Woman” i „Shazam!”. Co ciekawe, ostatni z wymienionych obrazów, będący niejako luźniejszym, mniej poważnym skokiem w bok, ma najwyższe noty krytyków.

Oczywiście nie jest tak, że w filmach DC w reżyserii Snydera poważny ton jest jedynym problemem, a mainstreamowa publiczność jest w stanie tylko wtedy coś przełknąć, gdy będzie to okraszone nieinwazyjnym klimatem i ciągłymi gagami. Z pewnością jednak na plus dla kolejnych filmów byłoby przesunięcie środka ciężkości z mesjanistycznych tonów na rozbudowywanie rysów postaci (nawet kosztem tego pierwszego). Może remedium dla bohaterów jest – parafrazując słowa bohatera z „Chłopaki nie płaczą” – odrobina luzu?

Jakub SZUSTAKOWSKI