W październiku tego roku minie dokładnie 6 lat od przejęcia przez Prawo i Sprawiedliwość władzy w 2015 roku. Miną też 2 lata od wygrania przez Zjednoczoną Prawicę wyborów parlamentarnych w 2019 roku, gdy mimo uzyskania gorszego rezultatu, koalicja rządząca zachowała władzę. W tym samym miesiącu minie jednak także 14 lat od przegranej PiS w 2007 roku. Przegranej, której za żadne skarby Kaczyński nie chce powtórzyć.
Nie trzeba być politologiem, by wiedzieć, że aby rządzić, trzeba mieć większość w Sejmie. Oczywiście istnieje wyjątek pod postacią rządu mniejszościowego, który kilkakrotnie już w Polsce po 1989 roku się zdarzał, zwłaszcza w początkach III RP. No, ale co to za rządzenie bez komfortu sprawowania władzy? To przede wszystkim koszmar Jarosława Kaczyńskiego.
Nauczony doświadczeniem poprzednich rządów z lat 2005-2007 Kaczyński niewątpliwie nie jest chętny wszelkim ryzykownym ruchom, które mogą wytrącić mu władzę z ręki. Takim ruchem byłoby pozbycie się z rządu coraz bardziej kłopotliwego koalicjanta, jakim bez dwóch zdań jest Porozumienie Jarosława Gowina. Po przeciągnięciu Jadwigi Emilewicz na swoją stronę, próbie storpedowania przywództwa Gowina w jego własnej partii rękami Adama Bielana i w końcu zrywaniu umów zawartych z koalicjantem chociażby w kwestii kandydatury na stanowisko RPO obserwujemy, jak Kaczyński zaczyna budować alternatywną większość.
Antysystemowiec po stronie systemu
Niemożność utemperowania gowinowców z ich liderem na czele, którzy coraz częściej manifestują niezależność wymaga zmiany taktyki. Jak wspomniałem, zwykłe wyrzucenie Porozumienia z rządu nie wchodzi w grę, gdyż ten z automatu stałby się rządem mniejszościowym. Dlatego na przełomie maja i czerwca gruchnęła wieść, że PiS dogadało się z Kukizem i jego garstką posłów. 31 maja podpisana została umowa o współpracy programowej, o której Paweł Kukiz głośno mówił, że to wcale nie jest umowa koalicyjna. Jednak głosy muzyka i jego trójki deputowanych to mały krok bliżej stabilności dla PiS i mały krok poza koalicję dla Porozumienia.
Kolejny krok został wykonany w upalną niedzielę 20 czerwca. Dwaj skonfliktowani z Jarosławem Gowinem posłowie – Adam Bielan oraz Kamil Bortniczuk – założyli własną Partię Republikańską. W Porozumieniu wrzało od lutego, miesiącami konflikt nie mógł znaleźć końca. Takim wydaje się nowy twór polityczny, na którego inauguracji był obok założycieli sam Jarosław Kaczyński. Dla Porozumienia to nie jest dobra wiadomość. Kamil Bortniczuk mówi już wprost o tym, że Gowin nie utrzyma się w koalicji rządzącej i nie znajdzie miejsca na listach wyborczych PiS, bo jest dla wyborców „uosobieniem zdrady”.
Choć prezes PiS nie chce popełniać błędów przeszłości, decyduje się na powtórzenie pomysłów, które realizował przed laty, a które wtedy okazały się dramatyczne dla niego w skutkach. W 2007 roku sam przecież próbował wykończyć własnego koalicjanta, jakim była Samoobrona, autoryzując przeciw niej działania służb specjalnych w ramach tzw. afery gruntowej. Mleko się rozlało, koalicja posypała, a PiS jeszcze przez niemal cztery miesiące rządził bez większości w Sejmie, by potem władzę stracić w wyborach. Tym razem działania przeciwko koalicjantowi prowadzone są dyskretniej, ale – powiedzmy sobie szczerze – cel jest ten sam.
Dziel i rządź
Czy więc Prawo i Sprawiedliwość pozbędzie się Jarosława Gowina z koalicji, gdy uda się „dorzucić” do puli zaufanych posłów tylu, by można mieć większość bez gowinowców? Nie wątpię w to, że właśnie tak w planach ma to ustawione prezes, ale trudno mi sobie wyobrazić, jakim cudem Prawo i Sprawiedliwość miałoby zapełnić puste miejsca po politykach z Porozumienia. Skąd wziąć tych ludzi? Wśród partii opozycyjnych PiS najbliżej ideowo do Konfederacji, jednak wyraźna antysystemowość tego ugrupowania jest znacznie trwalsza niż ta reprezentowana przez kukizowców, którzy antysystemowcami pozostają, ale po podpisaniu umowy z PiS „anty” jest już nieme. Nie widzę też pola do popisu w podbieraniu posłów z Koalicji Obywatelskiej, PSL, czy Lewicy, a przypadek posłanki Moniki Pawłowskiej uważam za wyjątek, który potwierdza regułę.
Sejmowa arytmetyka jest nieubłagana. 232 posłów – tylu liczy Klub Parlamentarny PiS. 11 posłów Porozumienia deklaruje lojalność wobec Jarosława Gowina, przynajmniej na papierze. Gdyby nagle wyrzucić ich ze Zjednoczonej Prawicy, Kaczyński musiałby się liczyć z mniejszością w Sejmie w postaci 221 posłów. Nawet po dodaniu 4 głosów kukizowców brakuje 6 szabel do minimalnej większości w Sejmie.
I to właśnie o te głosy trwa obecnie zakulisowa walka. Czy PiS je zdobędzie? Powinniśmy tego dowiedzieć się jeszcze w czerwcu, a ostatecznie będzie wiadomo, gdy Bielan i Bortniczuk ujawnią, kogo z Porozumienia Jarosława Gowina udało im się przeciągnąć na swoją stronę.
Przemysław TERLECKI