Pijemy za lepszy czas? – recenzja „Na Rauszu”

Czym Na rauszu” bawi i cieszy, a potem chwyta za gardło?/ źródło: Filmweb.pl

Po licznych pandemicznych perturbacjach najnowszy obraz Thomasa Vinterberga w końcu trafił do polskich kin i jest dostępny dla szerszego grona odbiorców. Czy „Na rauszu” sprawi, że będziemy się chcieli bawić z Vinterbergiem dalej, da nam moralnego kaca, czy po prostu pozostawi z irytującym bólem głowy i chęcią zapomnienia o wszystkim? 

Każde z powyższych symptomów może bowiem wystąpić, nawet mimo ciepłego przyjęcia i wyróżnienia przyznanego przez Akademię. Film w czasie ostatniej gali oscarowej zdobył statuetkę w kategorii “Najlepszy film międzynarodowy”. Zrobił to, uderzając zarówno w wesołe, jak i bardzo gorzkie tony.

Po małym, na rozgrzewkę

Na początku były biegi gimnazjalistów ze skrzynką piwa dookoła jeziora. I grupowe wymiotowanie. A potem nudne lekcje w pobliskiej szkole. W takich okolicznościach poznajemy głównego bohatera – Martina. To znudzony (i nudzący) nauczyciel historii, który w trakcie swoich zajęć monotonnie czyta notatki i sam się w nich gubi, doprowadzając do snu nawet najbardziej wytrwałych. Poznajemy też trzech jego przyjaciół pracujących w tym samym miejscu: Tommy’ego (wuefistę), Nikolaja (muzyka) i Petera (uczącego przedmiotów humanistycznych). 

Belfrowie postanawiają sprawdzić w praktyce teorię, zgodnie z którą, picie pewnej dawki alkoholu codziennie pozwala lepiej funkcjonować w świecie i być skuteczniejszym w życiu zawodowym. Wkrótce jednak igranie z ogniem – czy, w tej historii, wodą ognistą – wymknie się spod kontroli i bardzo mocno wpłynie na życie bohaterów.

Czarodziejka gorzałka tańczyła w nas

Czterech nauczycieli,  mężczyzn w średnim wieku, wypalonych zawodowo, nie biednych, ale też nie bogatych, to, mocno generalizując – „średniacy” do kwadratu. Uczestnictwo w eksperymencie miało nadać ich życiu nowy bieg, sprawić, by coś ekscytującego wreszcie zaczęło się dziać. Trudno się też nie oprzeć wrażeniu, że jest to powrót do młodości rozumianej tu, jako bezgraniczne chwytanie dnia, euforię, oddanie się imprezie i całkowitej nieodpowiedzialności. Świetnie oddaje to jeden z pierwszych wypadów czwórki belfrów, w czasie którego zdają się rozentuzjazmowani, ale także trochę zdziwieni tym, że potrafią się jeszcze dobrze bawić i kochać życie. Ot tak, beztrosko.

To alkohol gra tu główne skrzypce, jako siła potrafiąca niszczyć ludzkie życia, ale też, co ważne, nie musząca się wiązać z tym zniszczeniem, mogąca przynosić radość. „Na rauszu” stanowi więc trudną pochwałę kielicha. Uwzględnia jego bardzo mroczne cienie, ale też znosi z niego, jak zauważył jeden z krytyków, Bartosz Czartoryski, pewne odium.

Z drugiej strony to opowieść o kryzysie wieku średniego i ludzkich dramatach. Tutaj warto się przyjrzeć postaci Martina. W tej historii Mads Mikkelsen świetnie gra wypalonego, zawiedzionego swoim życiem mężczyznę, któremu beznadziejnie wiedzie się zarówno w pracy, jak i domu. Pod pozornie znudzoną twarzą Martina i jego flegmatycznym usposobieniem kryje się ból, nieprzepracowany kryzys. To problemy kotłujące się pod powierzchnią. Ich milcząca do pewnego momentu obecność jeszcze bardziej sprawia wrażenie, że uczestnictwo w eksperymencie jest dla Martina pewną formą ucieczki. 

Czegoś ty tam dolał?

Hulaszczym wybrykom bohaterów wtóruje konstrukcja filmu, która zdaje się odzwierciedlać kolejne etapy mocno zakrapianej imprezy: zaczyna się od uśmiechu, potem wszystko się rozpędza, a po przekroczeniu pewnej masy krytycznej, ktoś robi coś bardzo głupiego, uśmiech znika, pozostaje cisza, gorzki ból głowy i (moralny) kac. Ale po jakimś czasie, czyżby, z początku niewinnie, ponownie słychać taniec i śpiew.

W zupełności jednak rozumiem, że część widzów może uznać ten emocjonalno-gatunkowy koktajl za źle wymieszany, a jego poszczególne składniki – za podane w nieodpowiednich proporcjach albo po prostu źle dobrane. W rezultacie film może okazać się, jak to powiedział Jakub Dębski – filmem, w którym nie zostało ani „pośmiane, ani coś prawdziwego przeżyte”. Mi samemu nieco przeszkadzała przedłużająca się pierwsza faza, w której po pewnym momencie śmiech z wybryków czterech dorosłych mężczyzn po alkoholu zaczął trochę słabnąć. W innym miejscu pewien drobny dysonans wywoływało zbyt gwałtowne przejście z jednej sytuacji/atmosfery do drugiej. Pozostaje też kwestia zakończenia. Podejrzewam, że był to element, który mógł drastycznie wpłynąć na bardzo pozytywny odbiór „Na rauszu”, albo też, w części przypadków, na danie obrazowi jednego oczka niżej podczas oceny.

Skoro jednak został wspomniany śpiew, to motyw przewodni – „What a live” zespołu Scarlet Pleasure –  zostaje na długo po seansie, jak słodko-gorzkie wspomnienie nocy, podczas której wydarzyło się bardzo dużo. Takiej, która wpisuje się w klimat filmu – kiedy polały się łzy ale odtańczony został też niejeden skoczny numer. Sam Vinterberg, w rozmowie dla portalu „Filmweb”, wyraził się o wyborze piosenki w ten sposób: „Po kilku odsłuchaniach ta piosenka mnie uderzyła. Jest buntownicza, imprezowa, a zarazem ma w sobie coś melancholijnego. Wyraża wszystko, o czym opowiada nasz film”. 

Buntowniczy, cierpki, imprezowy, chwalący chwytanie dnia i chwytający za gardło – może to są najlepsze słowa oddające samo „Na Rauszu”. A może po prostu jestem zbyt pijany sympatią do Vinterberga i chcę z nim dalej balować, mimo że film wydaje się  źle zmieszany i jego smak niejednych odrzuca. Mimo pamięci tego gorzkiego smaku i jego okoliczności – poproszę o następną kolejkę.

Jakub SZUSTAKOWSKI