Jest coś niesamowicie pociągającego w motywie nostalgicznego spoglądania w przeszłość. Temat ten wielokrotnie podejmowany przez poetów, muzyków oraz twórców filmowych wciąż nie daje o sobie zapomnieć i wygląda na to, że właśnie dostaje zupełnie nowe życie. Bohaterowie futurystycznej „Reminiscencji” Lisy Joy, współautorki serialu „Westworld”, w obliczu katastrofy klimatycznej, widma niedawnej wojny i społecznych niepokojów, podobnie jak i my dzisiaj, również wpadają w zdradliwe ramiona nostalgii.
Jedną z rzeczy, które reżyserka robi w swoim filmie niezwykle dobrze jest konstrukcja świata przedstawionego. Joy prezentuje nam futurystyczną rzeczywistość, w której niszczycielskiej wojnie towarzyszyło ekstremalne globalne ocieplenie. Oba te kataklizmy nie tylko poważnie nadwyrężyły kondycję psychiczną społeczeństwa, ale również spowodowały znaczny wzrost przestępczości. Konflikty na tle klasowym i ekonomicznym zaostrzyły się. Podtopione Miami, czyli filmowe miejsce akcji, spowite w mroku i blasku wyniosłych biurowców, stanowi odbicie przesiąkniętych złem miast znanych z klasycznego kina noir. Nawet główny bohater, Nick Bannister – weteran, policjant, a poza etatem właściciel kapsuły umożliwiającej przeżywanie na nowo swoich wspomnień, sprawia wrażenie tajemniczego i wątpliwego moralnie detektywa pokroju Sama Spade’a znanego z „Sokoła maltańskiego”. Nawet grający Bannistera Hugh Jackman próbuje naśladować Humphrey’a Bogarta, a przy okazji bawi się przyzwyczajeniami widzów dotyczącymi jego aktorskiej kariery. Gdy Nick chwyta po pracy za butelkę whiskey albo wpada w furię trudno nie mieć skojarzeń z zachowaniem superbohatera Wolverine’a, w którego niegdyś wcielał się Jackman. Lisa Joy zadbała zresztą o znacznie więcej podobnych nawiązań, z których warte wspomnienia są te ujawniające się w scenach dialogujących z finałem „Jokera” Todda Phillipsa oraz tych naprowadzających widza na czytanie „Reminiscencji” przez pryzmat mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Z kolei główny motyw oparty na uzależniającej sile nostalgii za minionymi chwilami, choć początkowo łudząco podobny do pomysłów Nolana, bardzo szybko fascynuje odbiorcę wspaniałą stroną wizualną oraz różnorodnością zastosowanych zabiegów formalnych. „Reminiscencję” po prostu zaskakująco dobrze się ogląda, a kreatywny montaż i nieustanna zabawa chronologią wydarzeń utrzymują widza w ciągłym napięciu.
Lisa Joy nie uciekła jednak od wielu problemów związanych z tym zawiłym i rozbudowanym konceptem. Już na pierwszy rzut oka widać, że autorka chciała zawrzeć w jednym pełnometrażowym obrazie prawie tyle samo informacji co w kilkuodcinkowym serialu, z całą pewnością wyniosła to z pracy nad „Westworld”. Wyraźny przesyt treścią sprawia, że fabuła „Reminiscencji” gubi się w natłoku postaci, intryg, akcji oraz filozoficznych refleksji. Te ostatnie są natomiast w wielu miejsca patetyczne i łopatologiczne, niepozostawiające odbiorcy wiele przestrzeni na własną interpretację. Wisienką na torcie pozostaje jednak stanowiący oś opowieści wątek romantyczny, w którym śledzimy rozwój obsesyjnej miłości Nicka do Mae (Rebecca Ferguson). Trudno powiedzieć cokolwiek ciepłego na temat tego aspektu „Reminiscencji”, ewentualnie poza pochwałą skierowaną do dwójki głównych aktorów. Związek weterana i tajemniczej kobiety, choć ciekawie wpisujący się w psychologiczny krajobrazie pełnego marazmu społeczeństwa, ma w sobie zdecydowanie zbyt dużo z najbardziej topornych amerykańskich melodramatów. Nieznośną podniosłość dialogów oraz ostatecznie naiwne przesłanie balansuje na szczęście wspomniana już reinterpretacja historii o Orfeuszu i Eurydyce, pozwalająca nadać przedstawianym wydarzeniom kontekst mitologiczny. Nie zmienia to jednak faktu, że Lisa Joy wpadła praktycznie we wszystkie pułapki zastawione na nią przez gatunkowe konwencje oraz serialowe przyzwyczajenia.
W końcowym rozrachunku należy jednak oddać „Reminiscencji” jedno – trudno przejść obok tego tytułu obojętnie. Dzięki podjęciu aktualnych tematów oraz obudowaniu ich w sugestywną i atrakcyjną otoczkę, filmowy debiut Lisy Joy przypomina wspaniały utwór muzyczny grany na częściowo rozstrojonych instrumentach. Szkoda zmarnowanego potencjału, ale za kilka elementów kompozycji należą się autorce gromkie brawa. Szczególnie, że umieszczone w filmie motywy znajdują swoje pośrednie odzwierciedlenie w obecnej rzeczywistości, w której zmęczeni tym, co widzimy za oknem uciekamy w światy dawno minione. Lisa Joy udowadnia nam, że jest to tylko kolejna ślepa uliczka.
Mateusz DREWNIAK