Od chwili, gdy w 1924 roku rozegrano Tydzień Sportów Zimowych, który później uznano za I Zimowe Igrzyska Olimpijskie, Polacy w imprezach tej rangi wywalczyli 22 medale. Po aż 18 z nich Biało-Czerwoni sięgnęli w XXI wieku. Na kolejne szansa pojawi się już za kilka miesięcy podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Nim jednak ta impreza nadejdzie, wracamy do przeszłości, by sprawdzić, jak to wszystko się zaczęło?
Wiek XX to czas, gdy polscy sportowcy zimowi wywalczyli tylko cztery olimpijskie medale. Po pierwszy w historii naszego kraju sięgnął w 1956 roku Franciszek Gąsienica Groń, który rywalizował w kombinacji norweskiej. Do Cortina d’Ampezzo Polak przyjechał jako rezerwowy zawodnik. Do tego już podczas konkursu skoków zaliczył upadek. Później upadł po raz kolejny – już na trasie biegowej. Mimo wszystkich problemów razem z dwoma Skandynawami, Norwegiem Sverrem Stenersenem i Szwedem Bengtem Erikssonem, stanął na podium. Gazeta „Echo Krakowa” o wyczynie sportowca pisała: „Polak odniósł więc wielki sukces, zwyciężając niepokonanych od wielu lat w tej konkurencji Norwegów, pozostałą czołówkę ze Skandynawów i zawodników radzieckich”.
Upadłe złoto
Na kolejne olimpijskie medale oraz wielką złotą szansę Polacy czekali bardzo krótko, bo tylko do 1960 roku, kiedy to impreza odbyła się w Squaw Valley. Prym w naszej kadrze wiodły wtedy dwie łyżwiarki szybkie – Elwira Seroczyńska i Helena Pilejczyk. Do USA, gdzie po raz pierwszy w historii zimowych igrzysk rozegrano zmagania kobiet w łyżwiarstwie szybkim, Polki pojechały mimo dużych oporów działaczy. Ci mieli bowiem uważać, że nasze zawodniczki nie będą w stanie powalczyć ze światową czołówką i ich start to zwykła strata pieniędzy. Okazało się, że mylili się bardziej niż mocno. Najpierw, w dniu 21 lutego, rozegrano wyścig na dystansie 1500 m. Polki wystąpiły rewelacyjnie. Po swoim starcie prowadzenie w rywalizacji objęła Seroczyńska, która straciła je dopiero po przejeździe ostatniej pary. W tej ścigały się Pilejczyk i Rosjanka Lidijia Skoblikowa. Na metę pierwsza wjechała łyżwiarka z ZSRR. Czasy Polek dały im jednak srebrny i brązowy medal! Polscy kibice mieli tak bardzo zachwycić się sukcesem, że podczas dekoracji przedarli się przez kordon ochroniarzy i podrzucali nasze zawodniczki.
Medalowy sen mógł trwać dłużej – już 22 lutego bowiem rozegrano wyścig na dystansie 1000 m, w którym jechała Seroczyńska. Polka niesiona sukcesem poprzedniego dnia wystartowała niesamowicie. Wjeżdżając na ostatni wiraż, miała czas o cztery sekundy lepszy od ówczesnego rekordu świata! Jadąc po pewny złoty medal, została z rytmu wytrącona okrzykiem swojego szkoleniowca. Ten chcąc dodać zawodniczce otuchy, zawołał do niej: „Masz złoty medal!”. W tej samej chwili Polka niespodziewanie runęła na lód, czym straciła największą szansę w swojej karierze. Po latach powiedziała znamienne słowa: „Mój złoty medal leżał na tacy. Ale wręczony został komu innemu”.
Od złota do złota
Zróbmy teraz szybki skok w przyszłość. Jest 27 lutego 2010 roku – Justyna Kowalczyk w rywalizacji na 30 km stylem klasycznym zajmuje pierwsze miejsce. O włos pokonuje Norweżkę Marit Bjoergen i sięga po olimpijskie złoto. Polski obóz fetuje, dziennikarze szaleją, działacze płaczą, a biegaczka po powrocie do kraju od Tomasza Lisa, który przeprowadza z nią długą rozmowę, otrzymuje bukiet złożony z 38 czerwonych róż. Dlaczego właśnie tylu? Miał to być gest uznania i podziękowania ze strony 38 milionów Polaków oraz znak, że na złoto czekaliśmy dokładnie 38 lat.
Wróćmy więc do przeszłości – rok 1972 przyniósł Biało-Czerwonym pierwszy olimpijski triumf oraz czwarty i ostatni medal igrzysk wywalczony w XX wieku. Sukces odniósł Wojciech Fortuna, który najlepszy okazał się w zawodach na dużej skoczni. Polak nie tylko poleciał na 111 metr, ale również wzbudził wiele kontrowersji. Po jego udanej próbie przerwano rywalizację – niemieccy i czechosłowaccy sędziowie domagali się bowiem unieważnienia serii i ponownego rozegrania zawodów. Twierdzili, że skok Polaka to efekt warunków, a lepsi zawodnicy od niego mogą przeskoczyć skocznię i zrobić sobie krzywdę. Opór postawili jednak sędziowie z Norwegii, Kanady i Japonii. Rywalizację wznowiono, ale nikt nie poleciał dalej od Fortuny.
Szwajcarska precyzja
Po 30 latach od złotego skoku Wojciecha Fortuny polscy kibice znów wiązali ogromne nadzieje z olimpijskim startem naszego zawodnika. W 2002 roku do Salt Lake City Adam Małysz leciał jako absolutnie najlepszy zawodnik sezonu 2000/01 – na przełomie wieków wygrał bowiem Turniej Czterech Skoczni, sięgnął po Kryształową Kulę oraz srebro i złoto Mistrzostw Świata. Wieszczono, że na amerykańskiej ziemi Polak stoczy bój ze Svenem Hannawaldem, który na krótko przed olimpijskim występem zwyciężył w Turnieju Czterech Skoczni, triumfując we wszystkich czterech konkursach!
Zamiast polsko-niemieckiego pojedynku obserwowaliśmy jednak narodziny wielkiej gwiazdy ze Szwajcarii. Najlepszy w obu konkursach okazał się liczący wtedy ledwie 21 lat Simon Ammann, który na scenę po raz kolejny wkroczy osiem lat później w Kanadzie. Wtedy znów pokrzyżuje polskie, złote marzenia. W 2010 roku w Vancouver Adam Małysz dwukrotnie stanie na podium olimpijskim, dwukrotnie będzie srebrny i dwukrotnie przegra ze szwajcarskim mistrzem.
Złota szansa
Przed startem kolejnej zimowej imprezy czterolecia, która tym razem miała odbyć się w Turynie, „Przegląd Sportowy” przygotował okładkę z twarzą Justyny Kowalczyk i określeniem „złota szansa”. Polka, która wróciła do sportu dzięki skróceniu kary za zastosowanie niedozwolonego leku przeciwbólowego, miała już w dorobku podium zawodów Pucharu Świata w biegu na 10 km stylem klasycznym oraz udany start w Mistrzostwach Świata w 2005 roku. Choć dziś nie znajdziemy jej nazwiska na liście wyników, to jako 22-latka zajęła wtedy sensacyjną czwartą lokatę w debiucie na dystansie 30 km stylem klasycznym.
To wszystko spowodowało, że 16 lutego 2006 roku na miejsce startu Kowalczyk w biegu na 10 km klasykiem przyjechali wszyscy oficjele. Wierzono, że będzie to wielki dzień – ten jednak zmienił się w tragedię. Justyna już na starcie nie wyglądała dobrze, by później upaść. Polka padła twarzą w śnieg i leżała bez ruchu. Sytuacja wyglądała źle, a dodatkowo Włosi nie potrafili sprawnie zorganizować pomocy dla zawodniczki. Do tego do karetki próbował wejść operator TVP, którego trener Aleksander Wierietielny potraktował kijkiem narciarskim. Na Polce postawiono krzyżyk i wieszczono powrót do kraju.
Problemy Kowalczyk, słabe występy Bachledy-Curuś w łyżwiarstwie szybkim i pudła biathlonisty Tomasza Sikory powodowały narastającą frustrację w polskiej ekipie. W prasie pojawił się nawet wspominany do dzisiaj artykuł o wymownym tytule: „Ktoś nam zmarnował igrzyska olimpijskie”, którego wstęp brzmiał: „Nikt w Turynie nie przegrywa tak, jak polscy sportowcy. Co start, to wynik poniżej oczekiwań. Trzeba anielskiej cierpliwości, by to opisywać i wysłuchiwać tłumaczeń, że nasi chcieli, ale nie umieli. Więc po co przyjechali?”. A po co przyjechali i z czym z Turynu wyjechali Polacy, napiszemy już w drugiej części tekstu, która zostanie opublikowana w listopadowym numerze gazety.
Aleksandra Konieczna