Shakin’ Stevens chciał, aby Boże Narodzenie trwało cały rok. „Czarne święta”, „Cicha noc, śmierci noc” i „Jack Frost” służą za doskonałe wytłumaczenie, dlaczego marzenie jowialnego muzyka powinno pozostać w sferze fantazji. Twórcy świątecznych horrorów igrają z oczekiwaniami widzów i zapraszają śmiałków do świata, gdzie za rogiem nie stoją anioł z Bogiem.
Obsypane prezentami choinki, kilometry lampek choinkowych, chóralne koncerty kolęd, beztroskie spotkania z najbliższymi – obraz Bożego Narodzenia w popkulturze to bezspornie najcudowniejszy czas w roku. W wigilijny wieczórbroń zostaje zawieszona, z ekranów płynie przesłanie miłosierdzia, a codzienność lukruje się powszechną życzliwością. Świąteczny okres utożsamiany jest z bezpieczeństwem. Filmowcy z fabryki koszmarów burzą tę iluzję i wyszarpują kinomanów ze strefy komfortu. Na przestrzeni lat owocamiów twórczej strategii były zarówno znakomite mrożące krew w żyłach dreszczowce, jak i ubarwione świątecznym sztafażem gnioty.
W 1974 roku na ekranach kin zadebiutowały „Czarne święta”. Zainspirowany popularną w latach 70. miejską legendą film opowiadał historię grupy studentek, która w przededniu świąt stała się celem ataku tajemniczego mordercy. Produkcja Boba Clarka była na wielu płaszczyznach przełomowa. W „Czarnych świętach” po raz pierwszy wybrzmiały gatunkowe tropy, które stały się podwaliną pod powstanie „Halloween” i narodziny slashera – podgatunku, który skradł serce miłośników horroru. W przeciwieństwie do swoich następców, Clark odarłfilm z rozrywkowej otoczki. Twórcy wystrzegali się krwawego eskapizmu spod znaku „Piątku trzynastego”, a elementem szczególnego zainteresowania stał się dramatyczny ciężar opowiadanej historii.
Bohaterki „Czarnych świąt” nękane są przez wewnętrzne demony, borykają się z osobistymi problemami i niosą na barkach nieznośny ciężar codzienności. Dlatego gdy następstwem diabelskiego przypadku stają się ofiarami brutalnych morderstw, stężenie żalu jest przytłaczające. Niewiele jest w produkcji Clarka świątecznego blichtru. Zbliżające się Boże Narodzenie stanowi wyłącznie tło dla krwawych wydarzeń, mimo to po seansie z podejrzliwością zasiada się do wigilijnego stołu. Wszak przekaz jest jasny: zło czyha zaraz za rogiem.
Święty Mikołaj przybywa do miasta – dla Billy’ego Chapmana słowa nieśmiertelnego świątecznego przeboju były zwiastunem tragedii. Główny bohater „Cichej nocy, śmierci nocy” odwiedza z rodzicami przebywającego w szpitalu psychiatrycznym dziadka. Staruszek z szaleństwem w oczach tłumaczy chłopcu, co Mikołaj robi z niegrzecznymi dziećmi. Zalany łzami Billy mówi rodzicom, że nie chce, by Gwiazdor go odwiedził. Przeznaczenia nie da się niestety oszukać. Chwilę później matka i ojciec chłopaka giną z rąk przestępcy w mikołajowym przebraniu. Utrata najbliższych to dopiero początek piekła, przez które musi przejść sierota, a którego przedsionkiem okazuje się dom dziecka zarządzany przez apodyktyczną siostrę zakonną.
„Cicha noc, śmierci noc” to b-klasowa rozrywka, która pomimo wysokiego stężenia naiwności, scenariuszowych mielizn i realizacyjnej tandety intryguje podejściem do tematu slashera. Mętna granica pomiędzy drapieżcą a ofiarą sprawia, że Billy Chapman jest szwarccharakterem, któremu należy współczuć. Przez niemal połowę projekcji widzowie śledzą losy chłopca pokrzywdzonego przez represyjny model wychowania, skrępowanego okrutnym systemem nagród i kar, piętnującym jakiekolwiek przejawy niekatolickiej obyczajowości i pozbawionym wsparcia w walce z pokutującą traumą.
Dorosły Billy pomimo starań nie jest w stanie poradzić sobie z trawiącym go od środka lękiem, który ostatecznie popycha go w otchłań szaleństwa. Mężczyzna rozpoczyna krwawą siekierezadę, w trakcie której przebrany w strój – będącego symbolem represji – świętego Mikołaja karze niegrzecznych dorosłych. Morderca w finale umiera, wydając ostatnie tchnienia, zwraca się do otaczających go wychowanków domu dziecka: „Jesteście teraz bezpieczni, Mikołaj odszedł”. Na towarzyszące zakończeniu przygnębienie pomocne będzie zapętlenie „Tego wspaniałego życia”.
Horror to nie tylko stawianie intelektualnych wyzwań – czasami chodzi przecież wyłącznie o dobrą zabawę. W nurcie świątecznych straszaków znaleźć można masę filmów potraktowanych z przymrużeniem oka, oscylujących nierzadko wokół kategorii „tak złe, że aż dobre”. Jednym z takich filmów jest cudownie paździerzowy „Jack Frost” w reżyserii Michaela Cooneya. Niech nikogo tytuł nie zmyli, to nie jest familijny klasyk z Michaelem Keatonem w roli tytułowej, a plugawa komedia o seryjnym mordercy, który w wyniku wypadku staje się żądnym krwi bałwanem. Jack Frost terroryzuje mieszkańców Snowmonton, a lampki choinkowe, sanki i sople lodu stają się w jego rękach śmiercionośnym orężem. Film Cooneya to festiwal campu, w którym morderstwa, rządowe eksperymenty i magia świąt składają się na wybuchowy koktajl z tandety. Nieoceniona produkcja dla miłośników głupich wrażeń.
Andy Williams zapewniał, że to najcudowniejszy czas w roku. Twórcy świątecznych horrorów nie próbują Bożego Narodzenia zbezcześcić, oferują natomiast gatunkową alternatywę dla tworzonych od matrycy produkcji Hallmark Channel i zalewających Netflix filmów spod znaku „Świątecznego księcia”. Możliwości jest bez liku, dlatego życzę wszystkim udanych seansów.
Remigiusz RÓŻAŃSKI