Igrzyska olimpijskie to dla sportowców, jak i kibiców na całym świecie, dużo więcej niż tylko zawody sportowe. To kultywacja tradycji, ukazanie piękna rywalizacji, ale i przekazanie różnych idei. Te często wyraża slogan przypisany do danej imprezy. W Pekinie świętować będziemy pod hasłem: „Radosne spotkanie na czystym lodzie i śniegu”. W Turynie do którego za moment powrócimy brzmiało ono: „Pasja żyje tutaj”.
I to właśnie pasji do sportu nie zabrakło tym, którzy we Włoszech sprawili, że fatalne igrzyska nagle stały się pięknym wydarzeniem dla polskiego sportu. Przypomnijmy, że impreza oficjalnie została otwarta 10 lutego 2006 roku i od początku dla Polaków była pasmem porażek, upadków, a także kolejnych zwątpień. W poprzednim numerze wspominaliśmy o tekście, który został wtedy opublikowany w jednej z gazet, i w którym pytano „kto nam zmarnował igrzyska olimpijskie?”. Wydawało się bowiem, że turyńskiej klęsce nie da się zapobiec. Tomasz Sikora po rozegraniu trzech konkurencji, czyli sprintu, biegu pościgowego i biegu indywidualnego, nie mógł poszczycić się choćby jednym wynikiem w czołówce. Najlepszą lokatą, którą wywalczył było 18 miejsce w wyścigu na dochodzenie.
Jeszcze gorzej wiodło się Justynie Kowalczyk. Polka po dramatycznym upadku w biegu na 10 km stylem klasycznym pozostała we Włoszech i wystartowała w kolejnej konkurencji. Tą był bieg sprinterski stylem dowolnym. Niestety – odpadła już na etapie eliminacji, a złoto, co prasa także podkreślała, zdobyła równolatka naszej zawodniczki, czyli Kanadyjka – Chandra Crawford.
Polityczne gierki
Wobec pasma porażek i niewielkich promyków radości, jak piąta lokata Krystyny Pałki w biegu indywidualnym w biathlonie, nastroje w polskim obozie nie były dobre. Sytuację chcieli, jak to zwykle bywa, wykorzystać również politycy. Jak wspomina Kamil Wolnicki – 24 lutego 2006 roku – opozycja podczas konferencji prasowej o słabe wyniki oskarżyła rządzącą wtedy koalicję. Posłowie nie przewidzieli jednak czegoś – tego, że gdy oni występowali, to na trasie była Justyna Kowalczyk.
24 lutego Polka stanęła bowiem na starcie biegu na dystansie 30 km stylem dowolnym. Wystartowała wbrew radom tych, którzy chcieli odesłać ją do kraju i dzięki lekarzowi, który zaryzykował dla niej cały swój autorytet. Polką opiekował się wtedy dr Robert Śmigielski – uznany fachowiec, który pracował m.in. z Otylią Jędrzejczak. Po przeprowadzeniu badań nie widział on przeciwskazań, by zawodniczka pobiegła. Presję na nim chcieli jednak wywrzeć działacze, z szefem PKOL-u na czele. Po latach „Przeglądowi Sportowemu” mówił: „W każdym razie ja się uparłem. Byłem nie tylko lekarzem Justyny, ale szefem polskiej misji medycznej, więc mojej medycznej opinii nikt nie mógł podważyć. Ale nie mam wątpliwości: gdyby coś jej się wtedy stało, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali, bo straciłbym prawo do wykonywania zawodu i pewnie jeszcze byłbym w pasiaku. Wziąłem odpowiedzialność za wszystko i Justyny można było nie dopuścić do dalszych startów tylko na podstawie decyzji administracyjnej.”
To jedno spojrzenie
Wróćmy więc na narciarską trasę. Justyna Kowalczyk od początku trzymała się w czołówce, która z każdym kolejnym kilometrem topniała. Gdy zawodniczkom do mety pozostało już niewiele, Polka pojawiła się na czele grupy, która rozpoczynała kolejny, trudny podbieg. Wystrzeliła do przodu, a kolejne rywalki nie wytrzymywały tempa. Nie odpuściła nawet, gdy za jej plecami zostały tylko Czeszka Kateřina Neumannová i Rosjanka Julija Czepałowa, a o kontakt z czołówką walczyła Norweżka Kristin Steira. Pod górę pędziła tak, że już po wyścigu Neumannová przyznała, że nie widziała wcześniej tak mocno pracującej zawodniczki.
Na podbiegu Kowalczyk wypracowała przewagę. Niestety – na zjazdach rywalki pojechały nieco lepiej i na ostatniej prostej zdołały zbliżyć się do naszej zawodniczki. Justyna nadal jednak prowadziła i mogła zdobyć złoto. Zgubił ją brak doświadczenia. Na ostatniej prostej, gdy miała już czarno przed oczyma, spojrzała do tyłu – chciała sprawdzić, ile zawodniczek jest za nią. Czeszka, po biegu powiedziała, że gdyby nie ten gest, to nie zaatakowałaby Kowalczyk. Odczytała jednak, że Polka nie ma już sił i wykorzystała okazję. Ostatecznie nasza zawodniczka na metę wpadła jako trzecia. Zdobyła więc medal i ośmieszyła polityków. Szefowi PKOl-u miała w ostrych słowach powiedzieć, żeby się oddalił, gdy chciał jej pogratulować.
Biathlonowy deser
Wywalczenie przez Kowalczyk medalu spowodowało, że imprezę już można było uznać za udaną. Przypomnijmy, że choć igrzyska odbywają się od 1924 roku, to był to dopiero siódmy krążek wywalczony przez Polaków w historii. Następny przyszedł już kolejnego dnia, gdy sprawy w swoje ręce wziął kolejny z wychowanków trenera Aleksandera Wierietielnego, czyli Tomasz Sikora. Nasz zawodnik wystartował w biegu masowym. Jeszcze przed rozpoczęciem rywalizacji pilnującej jego sprzętu Katarzynie Ponikwie miał powiedzieć, że nie ma ochoty startować. Mimo wszystko pobiegł i zmagania rozpoczął świetnie. Strzelał jak z nut i po trzech wizytach na strzelnicy był na medalowej pozycji. Na ostatnie strzelanie dotarł wraz z Ole Einarem Bjørndalenem. Stanął ramię w ramię z wielkim mistrzem. Choć strzały oddawał wolniej, to gdy Norweg pudłował, to Polak trafiał. Niestety – jeden nabój nie dotarł do tarczy. Sikora spudłował raz, Bjørndalen dwa razy. Polak szybciej więc ruszył na trasę – prowadził w wyścigu o olimpijskie złoto. Niestety tuż za jego plecami był już wtedy, bezbłędny na ostatnim strzelaniu, Niemiec Michael Greis. I to właśnie reprezentant naszych zachodnich sąsiadów na trasie złapał Polaka i zdołał go minąć. Złoto pojechało do Niemiec, ale srebro zawędrowało do Polski.
Ośle łączki
O ile dwa medale w Turynie były świetnym wynikiem, o tyle już cztery lata później kibice mieli zdecydowanie większe oczekiwania. Te wiązano przede wszystkim z Justyną Kowalczyk. Polka do Kanady jechała jako najlepsza zawodniczka na świecie – w 2009 roku zdobyła Kryształową Kulę i trzy medale mistrzostw świata w Libercu. W tym dwa złote. Do tego w olimpijskim sezonie w znakomitym stylu wygrała Tour de Ski, a w zawodach Pucharu Świata zanotowała ponad 10 miejsc na podium. Dodatkowo tuż przed rozpoczęciem olimpijskich zmagań w Canmore, gdzie rozegrano sprint stylem klasycznym zdemolowała rywalki. Najpierw z przewagą prawie pięciu sekund wygrała eliminacje, by w finale długo czekać na mecie na konkurentki.
Zapominano jednak, że Marit Bjoergen zapowiedziała swój wielki powrót, a olimpijskie trasy Kowalczyk nazwała „oślimi łączkami”. Jak po nich hasała opowiemy w kolejnym numerze.
Aleksandra KONIECZNA