Gwiazdy polskich sportów zimowych jak nikt inny poznały znaczenie słowa presja. Nasz sport przez lata bazował na wybitnych jednostkach i to one miały przywozić medale oraz dawać kibicom radość. Takiego szaleństwa jak to związane ze startem Justyny Kowalczyk w Vancouver nie znali pewnie i najstarsi górale. Wszak – marzenie o złocie ożyło po latach.
Przypomnijmy, że Polka do Kanady leciała jako liderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. W olimpijskim sezonie wygrała cykl Tour de Ski, a w Canmore zmiażdżyła rywalki w sprincie stylem klasycznym. Oczekiwania były tym większe, że Kowalczyk rok wcześniej wywalczyła trzy medale mistrzostw globu, w tym dwa złote. W kraju panowała „kowalczykomania”, a rywalki śmiały się, gdy Polka mówiła, że zadowoli ją jeden brązowy medal. Faworytką miała być w każdej konkurencji. Zapominano, że sama zainteresowana trasy już po próbie olimpijskiej nazwała „oślimi łączkami”. Uważała, że są one bardzo proste, techniczne i rywalek nie będzie gdzie „zgubić”. Znamienne było to, że zaprojektował je były zawodnik, który nigdy nie miał sukcesów. Stworzył więc takie obiekty, na których słabszym było łatwiej utrzymać kontakt z czołówką.
Nie chciała biec
Nim Kowalczyk przystąpiła do rywalizacji, to po srebro pofrunął Adam Małysz. Na normalnej skoczni musiał uznać wyższość tylko jednego zawodnika – Simona Ammanna. Legendarnego Szwajcara, który sięgnął po trzecie złoto olimpijskie w swojej karierze, oskarżano, że stosuje inne niż pozostali zawodnicy wiązania do nart. Co jednak nie jest zakazane, to jest dozwolone. Małysz nie narzekał, ale skakał świetnie, czym potwierdzał, że wybór Hannu Lepistoe na szkoleniowca był strzałem w dziesiątkę.
Justyna do rywalizacji przystąpiła 15 lutego. Rozpoczęła od biegu na 10 km stylem dowolnym. Wiedziała, że to konkurencja, w której na medal będzie miała najmniejsze szanse. Rano, gdy zobaczyła oblodzone zakręty, miała chcieć zrezygnować ze startu. Ostatecznie pobiegła i wypadła bardzo dobrze. Zajęła piąte miejsce. Do medalu zabrakło niespełna sześciu sekund. W kraju zapanowało rozczarowanie, a Kowalczyk szykowała się do sprintu stylem klasycznym. Konkurencji, która miała być zdaniem trenera jej największą szansą, a zarazem takiej, w której w przeszłości nie odnosiła wielkich sukcesów.
O długość stopy
– Bardzo dziękuję mojemu trenerowi za to, że w ciągu roku potrafił zrobić z mistrzyni maratonu wicemistrzynię olimpijską w sprincie – mówiła Kowalczyk mediom krótko po zakończeniu sprinterskiej rywalizacji. Choć prowadziła przez większość finału, to na mecie wywalczyła drugą lokatę. Wygrała Marit Bjoergen. Norweska królowa do formy wróciła po nieudanych mistrzostwach świata rok wcześniej. Po drodze zachorowała na astmę i poinformowała, że leki, które mają wyrównywać szansę, dodają jej dodatkowe procenty mocy. Podobno tej straconej przez chorobę.
Kalendarz biegowy był bardzo napięty i już dwa dni później Polka przystąpiła do walki w biegu łączonym. Konkurencji, w której rok wcześniej została mistrzynią świata. Tym razem złoto odjechało wraz z ucieczką Marit Bjoergen. Gdy Norweżka fetowała już na mecie, to Polka walczyła o wszystko. Na finisz wbiegła wraz z Anną Haag ze Szwecji i Kristin Steirą z Norwegii. Ostatecznie zdobyła brąz – jak przyznała dzięki długości swojej stopy, bo o centymetry pokonała drugą z rywalek. Nie było jednak złota. Głód stawał się coraz większy, a kibicom nie wystarczało nawet kolejne srebro Adama Małysza. Zdobył je na dużej skoczni. Znów przegrał z Simonem Ammanem. Po raz czwarty w olimpijskim konkursie Szwajcar ograł Polaka. Wcześniej dwukrotnie zrobił to w Salt Lake City w 2002 roku.
Ten dzień
– Zostało mi trzydzieści kilometrów. Niby ulubiony dystans, który zawsze ratował mi tyłek. Jak będzie teraz? Nie wiem – tak w dzień przed ostatnią konkurencją mówiła Kowalczyk. Następnego dnia dokonała cudu. Na trasie dogoniła uciekającą Bjoergen, później pokonała ją na finiszu. Wygrała dokładnie o 0,3 sekundy. To tyle co nic. Dla niej to było wszystko. Dla Polaków wieczność – 38 lat minęło od ostatniego złota. Tego dnia serce polskiego sportu biło więc na trasach w Whistler. Mało kto patrzył na to, co działo się w oddalonym o ponad 160 km Richmond. A tam pisała się kolejna historia. Rozpoczęta i zakończona łzami.
Na początku sezonu polskie panczenistki, czyli Katarzyna Bachleda-Curuś, Luiza Złotkowska, Katarzyna Woźniak i Natalia Czerwonka płakały, bo myślały, że o włos przeszła im koło nosa kwalifikacja olimpijska w drużynie. O tę walczyły z Chinkami. Na igrzyska miał jechać zespół, który uzyska lepszy czas podczas zawodów Pucharu Świata w Salt Lake City. Biało-Czerwone jechały pierwsze. W trakcie przejazdu rywalek popsuła się jednak tablica świetlna z wynikami. Gdy zadziałała, to pokazała, że Chinki pojechały lepiej. Z błędu wyprowadził Polki dopiero mąż trenerki Ewy Białkowskiej, który zadzwonił z gratulacjami.
Siła drużyny
Indywidualnie panczenistki na igrzyskach wypadły bardzo słabo. Dlatego przed drużyną od trenerki usłyszały brutalne słowa: „W Polsce wszyscy powiesili na was psy. Jeśli chcecie uratować swój honor i wrócić do kraju w lepszych nastrojach, to musicie wygrać chociaż jakiś jeden wyścig”. Tercet Bachleda-Curuś, Woźniak i Złotkowska rywalizację w ćwierćfinale rozpoczął od pojedynku z Rosjankami. Faworyzowane rywalki przed startem prowokowały – miały już wybrane kolory samochodów, które obiecano im za zdobyty medal. A także przygotowane karteczki – trener miał pokazywać, jak wyraźnie prowadzą. By odpuściły i nie zmęczyły się z Polkami. Do biegu wypuścił rezerwową Galinę Lichaczową i to ona zawiodła. Rosjanki prowadziły, ale to Biało-Czerwone równo rozłożyły siły. Gdy Lichaczowa została za koleżankami, walka o medal stała się faktem.
Półfinał panczenistki jechały następnego dnia. Przed startem prały ubrania – chciały założyć dokładnie ten sam strój co w ćwierćfinale. Były tak skoncentrowane na walce, że dopiero trener Paweł Abratkiewicz przypomniał im o tym, żeby spakować ubrania na podium. Do walki przystąpiły wieczorem – tego samego dnia, gdy Kowalczyk sięgnęła po złoto. Mało kto patrzył wtedy na tor w Richmond. Tymczasem Polki jechały świetnie. Z Japonkami walczyły do końca. Przegrały minimalnie. Został im bieg o brąz. I w tym razem stało się to samo, co dzień wcześniej – tym razem, to jedna z Amerykanek osłabła. Jadące równo Polki wygrały wyraźnie. Polały się łzy. Tym razem radości. Zbudowały zespół, który zachwycił nas także w Soczi. Sześć medali w 2010 roku było początkiem tego, co stało się cztery lata później. O tym opowiemy w ostatniej części naszego cyklu.
Aleksandra KONIECZNA