Narodowy Bank Polski jeszcze nigdy dotąd nie był wskazywany tak często jako kazus instytucji publicznej, z której przykładu brać nie należy. Prezes stojący na czele najważniejszego w kraju banku, Adam Glapiński, zdaje sobie pozwalać na coraz więcej przy jednoczesnej absolutnej bezkarności. W atmosferze skandalu prezes NBP wybił się na czołówki gazet już prawie pięć lat temu. Wydaje się, że po pierwszej wizycie na nich spodobało mu się i nie zamierza ustępować. Także z fotela prezesa – niestety.
Spójrz, czytelniku, na zdjęcie wyróżniające ten artykuł. Zgaduję, że w lot udało Ci się rozpoznać, kto się na nim znajduje. Po lewej postać Jarosława Kaczyńskiego. Natomiast po prawej stronie widzimy jego bliskiego współpracownika z okresu Porozumienia Centrum. W młodości Adam Glapiński pewnie nie zdawał sobie sprawy, jak ważna dla jego przyszłości stanie się ta znajomość. Ani że przetrwa blisko 30 lat.
Zaczynał od „centrum”
W latach 90. cała polska scena polityczna była w bałaganie kolorów partyjnych, a same ugrupowania – w kalejdoskopie epoki. Patrząc na powyższe zdjęcie, człowiek by nie przypuszczał, że Glapiński nosił w tamtym okresie kucyk z tyłu głowy, a jego wygląd mógł wzbudzać co najmniej zastanowienie na twarzy konserwatystów z Porozumienia Centrum. Po latach jednak Przemysław Hniedziewicz, jeden z założycieli PC, przyznał, że Glapiński szybko zdobył poważanie członków partii swoją wiedzą ekonomiczną.
Adam Glapiński przewinął się przez rządy burzliwego okresu lat 90. – w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego w 1991 roku został ministrem budownictwa i gospodarki przestrzennej. Rok później już w ekipie Jana Olszewskiego zasiadł na stołku ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. Rozdział związany z wielką polityką zamknął w 2001 roku, gdy wygasł mu mandat senatora.
W 2005 roku nie wrócił do polityki po zwycięstwie PiS. Na jego pojawienie się musieliśmy czekać jeszcze 11 lat – do czerwca 2016 roku, kiedy to Jarosław Kaczyński przypomniał Polakom, że ma pewnego przyjaciela ze starych lat.
Glapiński powraca z przytupem
Prezes NBP potrzebował dwóch lat na stanowisku, by zainteresowały się nim media z całego kraju. Wokół Glapińskiego wybuchł w 2018 roku skandal. Poszło o horrendalne wypłaty w biurze prezesa – pełniąca funkcję dyrektora departamentu komunikacji i promocji, Martyna Wojciechowska, oraz Kamila Sukiennik, szefowa Gabinetu Prezesa NBP, otrzymywały co miesiąc kolejno 49 563 zł i 42 760 zł. Jak się później okazało, Wojciechowska otrzymywała tak lukratywną pensję przynajmniej od drugiej połowy 2016 roku. Skandal nie przyniósł popularności prezesowi, a próby jego tłumaczenia tylko pogłębiły dołek, w którym się wówczas znajdował. By załagodzić kryzys wizerunkowy przyjęto nawet specjalne prawo rozszerzające krąg osób zobligowanych do składania oświadczenia majątkowego wśród pracowników NBP.
Skandal z „aniołkami Glapińskiego”, jak media okrzyknęły obie kobiety, wyraźnie z czasem przycichł, a przed wyborami 2019 roku już prawie nikt o nim nie mówił. W 2020 roku wszyscy zajęli się pandemią, a w rok 2021 weszliśmy z rosnącą inflacją.
Pojawiło się pole do popisu dla prezesa NBP. Ale ten do popisów nie był skory. Przynajmniej nie tych popisów, które przynoszą chwałę.
Od początku 2021 roku było przynajmniej kilka konferencji prasowych, w trakcie których Glapińskiego zasypywano pytaniami o rosnącą inflację. Prezes najpierw przekonywał, że zamiast inflacji grozi nam deflacja. Potem uspokajał, że podnoszenie stóp procentowych to będzie „szkolny błąd”, a w końcu w środę, 3 listopada, sam zdecydował się na taki ruch. Trudno pozbyć się wrażenia, że zrobił to na polecenie Morawieckiego. Premier tego dnia rano narzekał na zbyt szybko rosnącą inflację podczas swojej konferencji prasowej.
Mamy grudzień 2021 roku, a ostatnia podwyżka procentowa, trzecia już z kolei, miała miejsce 9 dnia tego miesiąca. Co musiało się stać, że w ciągu miesiąca NBP trzy razy podnosiło stopy procentowe, których podnoszenie dotąd miało być błędem?
Pytań dotyczących adekwatności i przejrzystości działań NBP za kadencji Glapińskiego jest coraz więcej. Niestety, odkąd prezes podnosi stopy procentowe, nie jest tak chętny do wystąpień. Nawet tych do śmiechu.
Przemysław TERLECKI