Po 17 latach od zakończenia serialu, na platformie streamingowej HBO Max pojawiła się kontynuacja kultowego „Seksu w wielkim mieście”. Fani z całego świata czekali na powrót dobrze im znanych bohaterek. „Seks” dawniej był serialem o kobietach dla kobiet. Jak ma się do tego „I tak po prostu”? I czy znajdziemy tam niegdyś tytułowy seks?
Gdzie podział się seks, buty od drogich projektantów i Cosmopolitan? To pytanie zadaje sobie chyba każdy, kto oglądał kontynuację „Seksu w wielkim mieście”. Mimo że pierwsze sezony „Seksu” mogły wydawać się odrobine infantylne, a życie głównych bohaterek zdecydowanie wyidealizowane, serial miał w sobie coś, co przyciągałoi przyciąga nadal – mimo że nie należy on do najmłodszych i najświeższych produkcji. Carrie, Samantha, Miranda i Charlotte – cztery główne bohaterki to cztery doskonałe przeciwieństwa. W każdej z nich, każda z nas mogła znaleźć cząstkę siebie, a tematy poruszane przez Carrie w jej felietonach zawsze trafiały w sedno. Serial był krokiem milowym w normalizowaniu seksu i rozmowach na temat relacji damsko-męskich na przełomie XX i XXI w. W produkcji to przede wszystkim kobiety rozmawiały szczerze o seksualności – z humorem i lekkością, szczególnie przy porannej kawie.
Miłość na Manhattanie
„Seks w wielkim mieście” opowiadał w głównej mierze o tym, jak trudno znaleźć miłość w tytułowym wielkim mieście – Nowym Jorku – i jak wyglądają owe poszukiwania, gdy jest się kobietą po trzydziestce. Każda z bohaterek podchodziła do tematu trochę inaczej: dla Samanthy liczył się tylko w seks, Miranda była cyniczką, Charlotte marzyła o mężu i dzieciach, natomiast Carrie potrzebowała wielkiej miłości i czegoś więcej niż tylko wspólnie jedzonych kolacji w drogich restauracjach. Mimo że na końcu każda z nich znalazła miłość swojego życia – a przynajmniej tak się wydawało – zawsze pamiętały o sobie nawzajem, chociaż nie zawsze się ze sobą zgadzały.
Te cztery bohaterki były ucieleśnieniem wszystkiego, o czym marzyły kobiety na całym świecie, przede wszystkim były wolne, ale nigdy samotne. Każda z nich w ostatnim sezonie „Seksu w wielkim mieście” była szczęśliwa, jednak nowa seria odebrała im nie tylko wielkie miłości, ale również dawny blask i zwyczaj afirmacji życia. Bohaterki zapomniały, jak ważna jest relacja ze swoim własnym „ja” i zatraciły się w monotonii. Mówiąc wprost i szczerze do bólu – „I tak po prostu” zrobiło z nich smutne panie po menopauzie. W tej kwestii serial może i pokazuje to, jak naprawdę wygląda życie, jednak z drugiej strony czujemy się bardzo przygnębieni, że nawet te serialowe, szalone i barwne kobiety wpadły w jakiegoś typu schematy.
Gdzie ci mężczyźni?
O ile wybrańcy głównych bohaterek w „Seksie” mieli coś w sobie, o tyle w „I tak po prostu” pozostaje jedynie zapytać, co stało się z tymi mężczyznami? Smutno ogląda się facetów, którzy zmienili się w pozbawione życia „kapcie” – w serialu, który przede wszystkim opowiada jak złożone jest dojrzewanie i starzenie się kobiet – zostali oni kompletnie zmarginalizowani. Niestety, ale płeć męska utraciła nie tylko swój urok, ale i charakter w przeciwieństwie do głównych bohaterek, które pomimo upływu lat nadal chodzą w 10 cm szpilkach. Steve, czyli mąż Mirandy, a jednocześnie diament wśród mężczyzn w „Seksie w wielkim mieście”, zrobił się nieporadny przez utratę słuchu. Scenarzyści zdecydowanie nie oszczędzili tej postaci, która była ulubieńcem widzów.
Jeśli chodzi o jedną z najbardziej kultowych postaci w „Seksie”, czyli Mr Biga – ukochanego Carrie Bradshaw – ujmując to delikatnie, jego losu scenarzyści również nie pokazują w świetlanych barwach. Para rozstawała się i schodziła przez wszystkie sezony. Mimo że postać Carrie była wolną i niezależną kobietą, gdy tylko w pobliżu pojawiał się John, czyli Mr Big – stawała się banalną oraz naiwną postacuą. Mechanizmy działające w ich relacji były bardzo toksyczne, zwłaszcza bohater Bigga – był niedostępy emocjonalnie, a często nawet pozbawiony uczuć, ciągle wodził ją za nos i dawał złudne nadzieje. A na końcu serialu i tak znowu byli razem, wiele fanów – w tym ja – nie wyobraża sobie, aby tych dwoje mogło skończyć inaczej. Niestety nie zmienia to faktu, że serial idealizuje toksyczne związki i utrwala w nas błędne postrzeganie świata i miłości. Jednak już w pierwszym odcinku „I tak po prostu” zostaje nam wbity nóż w plecy – Mr Big znika z produkcji, a z nim jakby cała magia serialu. Carrie od tego momentu traci swój blask – trudno się zresztą temu dziwić. Niestety cała żałoba, przez którą przechodzi bohaterka, wydaje się mało wiarygodna i ujęta w dziwny sposób – być może to dlatego, że John i Carrie nigdy nie byli „normalną” parą.
Wszystko, co złe
Konsumpcjonizm, stereotypizacja, rasizm i toksyczne relacje – te rzeczy zarzuca się „Seksie
w wielkim mieście”. Może dlatego scenarzyści i producenci nowej serii starali się przeprosić w tych dziesięciu odcinkach za wszystkie grzeszki popełnione w sześciu sezonach kultowego serialu. W efekcie mamy przerost formy nad treścią, która wywołuje poczucie ogromnego zażenowania. Największe skrępowanie pojawia się podczas oglądania scen z „nową wersją” Mirandy. Prawniczka zmieniła się o 180 stopni – na gorsze – jest impulsywna, nadwrażliwa i naiwna. Kiedyś twardo stąpała po ziemi, a teraz ma się wrażenie, że przechodzi przez coś w rodzaju kryzysu wieku średniego i kompletnie straciła głowę – w tym wypadku dla osoby niebinarnej – Che. Cały serial posiada mnóstwo wątków poprawnych politycznie – mamy przemianę córki Charlotte Rose w Rocky’ego, niebinarną Che, a nawet neutralną Micwe. Wszystkiego jest za dużo i podczas oglądania ma się wrażenie, że scenarzyści za wszelką cenę nie chcieli zapomnieć o wszystkich zmianach, które zaszły od zakończenia ostatniego sezonu i pokazać jak bardzo „progresywna” jest nowa seria.
Nie ma seksu, butów od Manolo Blanhnika, Vogue’a i Cosmopolitana, a chyba tego większość fanów „Seksu w wielkim mieście” oczekiwała. Mamy za to serial, który rozważa – co wolno, a czego nie paniom po pięćdziesiątce. Wielu widzów będzie podchodziło krytycznie do tej serii, również przez brak postaci Samanthy, która była chyba najciekawszą bohaterką cełego serialu. Twórcy chcieli uchwycić zmiany i progres, jaki przeszedł świat od czasu zakończenia „Seksu”, jednak zrobili to w sposób, który spędza nam sen z powiek. O ile oglądając „Seks w wielkim mieście” dostarczaliśmy sobie nie tylko rozrywki, ale także paru ważnych, życiowych lekcji na temat związków i przyjaźni, o tyle oglądając „I tak po prostu” ma się wrażenie, że niektórych produkcji po prostu nie powinno się kontynuować, bo w przykry sposób odbiera im się całą magię.
Julia REMISZ