Na pekińskim szlaku – cz.4

Szczęśliwi kibice radość wyrażali tworząc memy. Źródło: demotywatory.pl

W 2009 roku Justyna Kowalczyk sięgnęła po pierwszy medal mistrzostw świata. Wywalczyła go na dystansie 10 km stylem klasycznym. W tym samym roku minęło 37 lat od czasu, gdy Wojciech Fortuna wywalczył olimpijskie złoto w Sapporo. A świeżo upieczona gwiazda polskiego i światowego sportu mówiła jasno – za pięć lat do Soczi pojadę po złoty medal olimpijski. Nie było w tym buty, a sportowa pewność mistrzyni.

Złoto do Kowalczyk przyszło wcześniej, bo już w 2010 roku. Wygrała wtedy bieg na 30 km stylem klasycznym i od Tomasza Lisa otrzymała 38 czerwonych róż – miały być one symbolem wdzięczności ze strony 38 milionów Polaków, którzy właśnie 38 lat czekali na wymarzone złoto. Mistrzynię sukces cieszył, ale jednocześnie już w Kanadzie usłyszała od trenera słowa: „Justynko, od teraz szykujemy się do Soczi”. Po drodze do Rosji Kowalczyk znów wygrywała, zdobywała Kryształowe Kule, sięgała po medale mistrzostw świata. W 2013 roku została drugą (obok Bente Skari) zawodniczką w historii, która po raz czwarty w karierze wygrała klasyfikację generalną Pucharu Świata. W sezon olimpijski również weszła z przytupem.

Pokaz mocy

Kowalczyk do formy zazwyczaj dochodziła startami. Rozpędzała się powoli, by w okolicach Tour de Ski wchodzić na swój najwyższy poziom. Tej zimy było jednak inaczej – Polka w stylu klasycznym dominowała od pierwszej konkurencji. Wygrała dwukrotnie w Finlandii, wygrała w Norwegii, wygrała także we Włoszech. Niepokonana w ukochanej technice szykowała się do Tour de Ski. Mogła wygrać ten cykl po raz piąty i otworzyć sobie drogę do piątej Kryształowej Kuli w karierze. Los i działacze zdecydowali inaczej – tłumacząc się warunkami atmosferycznymi zmieniono plan zawodów i wprowadzono do niego więcej sprintów oraz biegów techniką dowolną. Team Polki stanął przed trudną decyzją. Ostatecznie – po słowach trenera o tym, że rywalizacja jest ustawiana pod rywalki i wypowiedzi Kowalczyk, że „czasem i kobieta musi mieć jaja” nasza biegaczka wycofała się. Po treningu w górach wróciła i wygrała w Szklarskiej Porębie. W swoje urodziny znów była najlepsza. Na starcie tego biegu zabrakło jednak Norweżek i Szwedek.

Z najgroźniejszymi rywalkami Kowalczyk spotkała się dopiero 1 lutego w Toblach. Porównanie wypadło brutalnie. Polka na ulubionym dystansie 10 km klasykiem, na którym planowała zdobyć olimpijskie złoto, zajęła piąte miejsce. Z pierwszą Bjoergen przegrała ponad 47 sekund. Jak się później okazało – tego dnia biegła bez znieczulenia, już ze złamaną stopą i krótko po zerwaniu paznokci u stopy. Znów więc zmierzała do gwiazd przez cierpienie.

Magiczna Rosja

Dwa ostatnie konkursy w skokach narciarskich przed wyjazdem do Soczi padły łupem Kamila Stocha. Mistrz świata z 2013 roku był więc faworytem olimpijskiej rywalizacji. I już po pierwszym konkursie skoczek od samej Justyny Kowalczyk otrzymał miano „przegościa”. Ale jak inaczej nazwać człowieka, który już w pierwszej serii pobił rekord skoczni i rywalom nie pozostawił żadnych złudzeń? Ano przegościem właśnie. Triumf Stocha oznaczał, że już przed rozegraniem popisowej konkurencji Justyny Kowalczyk mieliśmy złoto w Soczi. Drugie wywalczone w XXI wieku. Trzecie w historii naszych olimpijskich, zimowych startów.

U Justyny układało się jednak nieco inaczej. W pierwszej konkurencji, czyli biegu łączonym Kowalczyk upadła w trakcie zmiany nart i zajęła szóste miejsce. Ze swojego startu była zadowolona. Była również wkurzona na słowa prezesa PZN – Apoloniusza Tajnera, który miał stwierdzić, że biegła ona ociężale. Uważała, że nie tylko zaliczyła bardzo dobry start, ale także zasłużyła na większy szacunek. To także po tym biegu i wypowiedziach niektórych osób prześwietliła stopę. Wcześniej nie chciała tego robić. Okazało się, że ta jest złamana.

Pierwsze łzy

„Stopa-serce-głowa” – takie słowa wypowiedzieli komentatorzy, gdy Kowalczyk ruszała na trasę biegu na 10 km klasykiem. I wszystko to zadziałało perfekcyjnie. Polka obrała dobrze znaną sobie taktykę – „albo wygram, albo zdechnę”. I wygrała zdecydowanie. Zdeklasowała konkurentki, a fachowcy ze świata mówili, że takiej dominacji w stylu klasycznym podczas olimpijskich zmagań jeszcze nie widzieli. Start był sukcesem Kowalczyk i wielką porażką Bjoergen. Norweżka, która usilnie chciała utrzymać tempo Polki, zakończyła rywalizację na piątym miejscu. Pod koniec nie tyle biegła, co szła. Drugie złoto stało się faktem, a Polka prawdopodobnie pierwszy raz po wygranej pozwoliła sobie na łzy.

Mieliśmy drugie złoto. Dwa dni później okazało się, że winda do sportowego nieba dopiero nabierała rozpędu. 15 lutego przeszedł do naszej historii. Najpierw „ogień olimpijskich nadziei rywali” jak wykrzykiwał Piotr Dembowski ugasił Zbigniew Bródka, a później znów po złoto sięgnął Kamil Stoch. Zwłaszcza w przypadku tego pierwszego było niezwykle emocjonująco. Polak w łyżwiarstwie szybkim w wyścigu na 1500 m startował w 17 parze. Musiał więc czekać na wyniki rywali. W ostatniej parze jechał faworyt zmagań, czyli Koen Verweij. Holender uzyskał ten sam czas! Po weryfikacji okazało się jednak, że był o 0,003 sekundy wolniejszy.

Olimpijski lód

Po czterech złotych medalach wierzyliśmy, że w Soczi wszystko jest możliwe. I rzeczywiście – nie był to koniec sukcesów. Klasę potwierdzili łyżwiarze w wyścigach drużynowych. Panie pojechały po srebro, a panowie po brąz. Z Rosji wracaliśmy z sześcioma medalami, w tym czteroma złotymi. Było świetnie. Niestety – cztery lata później w Korei Południowej nie mieliśmy już tak wielu medalowych szans.

Justyna Kowalczyk na ostatnich igrzyskach wypadła dobrze. Polka zajmowała miejsca w drugiej dziesiątce oraz z Sylwią Jaśkowiec pobiegła po siódmą lokatę w sprincie drużynowym. Wobec słabszej formy dawnej mistrzyni oraz gorszej pozycji startowej łyżwiarzy jedynym polskim faworytem był Kamil Stoch. Liczyliśmy też na drużynę skoczków. I tu znów było pięknie.

Skandaliczne złoto

Zaczęło się od skoczni normalnej i skandalicznych warunków rozegrania drugiej serii. Przez chłód i za duży wiatr przerywano ją kilkukrotnie. Do historii przeszedł też marznący Simon Amman, którego organizatorzy próbowali okryć kocem. Przeszli także Polacy. Po pierwszej serii prowadził bowiem niespodziewanie Stefan Hula, a drugi był Kamil Stoch. Po dziwacznej drugiej serii i zamieszaniu z wiatrem skończyło się na czwartej i piątej lokacie.

Na dużej skoczni Stoch odkuł się jednak za wcześniejszy niedosyt. Trzecie złoto w jego dorobku stało się faktem. Dobrze skakała cała drużyna. Skoczkowie do kolekcji olimpijskiej dołożyli historyczny brąz. Pierwszy w dziejach w konkursie drużynowym.

W XXI wieku nigdy nie wróciliśmy z IO z pustymi rękoma. Oby podobnie było w Pekinie.

Aleksandra KONIECZNA