Ten, kto kiedykolwiek był w Warszawie i miał okazję podróżować ulicą Belwederską, niewątpliwie zwrócił uwagę na najbardziej okazały i nierzadko wywołujący nagłe „och!” budynek. Przywodzący na myśl najwspanialsze budowle klasycystyczne obiekt tak szybko, jak oczarowuje, potrafi w mgnieniu oka odczarować, gdy tylko przyjrzymy się złotej tabliczce przymocowanej obok bramy – to ambasada rosyjska. I tak samo jak jej przedstawiciele pięknem urzeka tylko fasadowo.
Postawiony w latach 50. XX wieku gmach – bo trudno inaczej go nazwać – miał być nie tylko miejscem przebywania ambasadora, ale także czujnym okiem, wrażliwym uchem i stanowczym głosem Kremla nad Wisłą. Najwyraźniej jest to widoczne, gdy spojrzymy na mapę i uświadomimy sobie, że ambasada Rosji znajduje się w bezpośredniej bliskości rozrzuconych po stolicy obiektów administracyjnych – zaledwie 230 metrów na północ mieści się Ministerstwo Obrony Narodowej, trochę dalej w górę, bo 580 metrów od drzwi ambasady, jest wejście do Kancelarii Premiera, a równo kilometr na wschód – Ministerstwo Sprawiedliwości.
Oczywiście można zwrócić uwagę, że w jej pobliżu znajduje się też ambasada Ukrainy, USA, Austrii czy Korei Południowej, a samo sytuowanie placówek dyplomatycznych w sąsiedztwie obiektów administracyjnych to nic nowego. Ale czy te ambasady wybudowano rękami polskich artystów, czy każda z nich ma własny kort tenisowy, basen i park wokoło o wielkości czterech hektarów? Ambasada Rosji miała nie tylko stanowić miejsce wygodnego pobytu dla człowieka Kremla, ale być wyraźnym symbolem dominacji. Po 1989 roku dominacja Kremla się zakończyła, ale gmach pozostał i wcale nie zniknęły jego przepastne przestrzenie.
Szpiedzy mimo wiedzy
Robiąca wrażenie rosyjska placówka wciąż stoi tam, gdzie stała, ze wszystkimi udogodnieniami. Zmieniły się tylko dwie rzeczy – relacje z Rosją oraz działanie rosyjskich dyplomatów. Obecnie kontakty dyplomatyczne z Moskwą, o czym powiedział wprost rzecznik polskiego MSZ Łukasz Jasina, niemal nie istnieją. Pomimo tego korpus delegowany z rosyjskiej stolicy w Polsce jeszcze do końca marca 2022 roku był dość obszerny – w Polsce pracowało bowiem 57 osób związanych z Kremlem. I nikt nie miał wątpliwości, że nie są już w Polsce, by wydawać rozkazy i dbać o wykonywanie polityki Kremla, ale żeby samemu działać na rzecz Moskwy.
Kluczowym dniem dla relacji polsko-rosyjskich w ostatnim czasie był 23 marca, gdy ABW zawnioskowało do MSZ o wydalenie z Polski 45 osób spośród rosyjskiego korpusu dyplomatycznego. ABW zidentyfikowała wyżej wymienione osoby jako oficerów rosyjskich służb specjalnych oraz osoby z nimi związane. Wszyscy dostali nakaz opuszczenia Polski w ciągu pięciu dni, a jedna z nich, której działanie miało być szczególnie groźne dla naszego kraju, miała na to jedynie 48 godzin. I choć 28 marca, w pięć dni po wydaniu nakazu przez MSZ, ambasador Rosji w Polsce Siergiej Andriejew poinformował, że wszyscy opuścili granice naszego kraju, to wciąż utrzymuje, że działanie strony polskiej nie miało podstaw, a wydalone osoby były zwykłymi dyplomatami.
Oczywiście ambasador nie powie niczego innego – w końcu jest dyplomatą – ale wszystko wskazuje na to, że dyplomatami nie było 45 pracowników ambasady. Czy to kogoś dziwi? Polska nie jest przyjaznym wobec Rosji krajem, a więc „działalność zidentyfikowanych funkcjonariuszy i współdziałających z nimi osób służyła realizacji rosyjskich przedsięwzięć wywiadowczych wymierzonych w stabilność RP i jej partnerów na arenie międzynarodowej oraz zagrażała interesom i bezpieczeństwu Polski”, jak oświadczył rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn.
Nielegałowie, o których nikt się nie dowie
Fasadowo 45 osób było dyplomatami, a pod płaszczykiem dyplomacji wykonywało wrogie działania. ABW już od dłuższego czasu miało się im przyglądać, ale dopiero wybuch wojny w Ukrainie spowodował intensyfikację działań obcych wywiadów i mocną odpowiedź strony polskiej. Musimy pamiętać, że szpiedzy dzielą się na dwa rodzaje – legalnych i nielegałów. Ci pierwsi to właśnie pracownicy placówek dyplomatycznych, którzy z pewnością przeprowadzają akcje tzw. białego wywiadu. Z drugiej zaś strony są nielegałowie, czyli szpiedzy, o których możemy się nigdy nie dowiedzieć, że byli szpiegami. To często osoby pracujące jako naukowcy, dziennikarze, biznesmeni czy wykonujący inne zawody, w ramach których infiltrują interesujące ich środowiska.
Takich właśnie dwóch nielegałów ostatnio dopadła poznańska Żandarmeria Wojskowa. 4 kwietnia w hotelu na poznańskim Szczepankowie funkcjonariusze zatrzymali dwóch Białorusinów. Okazało się, że mężczyźni dokonywali rozpoznania obiektów wojskowych i cywilnych. Dla dobra sprawy prokuratura nie mówi więcej na ten temat, a informację o zatrzymaniu podała w lakonicznym komunikacie w dwa dni po akcji. Musimy pamiętać, że choć wojna toczy się w Ukrainie, to terytorium działań wroga sięga daleko poza granice napadniętego państwa.
Przemysław TERLECKI