– „Żółte niebezpieczeństwo” (kto wie, czy nie największe właśnie bezpieczeństwo na tej naszej nudnej gałce) przeszło ze sfery pogardzanych mitów do krwawej, codziennej, do tej „nie – do – uwierzenia” rzeczywistości – pisał na łamach „Nienasycenia” Witkacy. Korzenie zachodniego lęku przed Azjatami sięgają połowy XIX wieku, jednak trudno mówić o zamierzchłej historii, gdy jego ślady widoczne są w popkulturze po dziś dzień.
Termin „żółte niebezpieczeństwo” narodził się w Cesarstwie Niemieckim, jako jedno z kluczowych haseł propagandowego wokabularza cesarza Wilhelma II. Rasistowscy agitatorzy idei „Die Gelbe Gefahr” głosili konieczność stawiania oporu stanowiącym śmiertelne zagrożenie prymitywnym, okrutnym i zabobonnym hordom ze Wschodu. Pogląd będący jednym z filarów kolonialnej ideologii rozwijał się równolegle w Europie i USA.
W przypadku Starego Kontynentu katalizatorem lęku była ekspansja Cesarstwa Japońskiego. Zwycięstwo w wojnie z Cesarstwem Rosyjskim zachwiać miało – rozumianą jako supremacja białego człowieka – równowagą światową. W USA natomiast zasadniczym źródłem rasowej nienawiści wobec Azjatów była rosnąca imigracja Chińczyków, którzy na najniższym szczeblu płacowym walczyli o kawałek amerykańskiego snu z Irlandczykami. Rosnąca wśród imigrantów z Europy niechęć przyczyniła się do uchwalenia bezprecedensowej Chinese Exclusion Act– ustawy uniemożliwiającej dalszą imigrację obywateli Chin do USA.
Brew Szekspira, twarz szatana
Rosnące gwałtownie na początku XX wieku nastroje antychińskie i antyjapońskie miały swoje odzwierciedlenie w kulturze popularnej tamtego okresu. W 1913 roku opublikowana została pulpowa powieść „The Mystery of Dr. Fu-Manchu”. Na jej kartach brytyjski pisarz Sax Rohmer powołał do życia tytułowego diabolicznego geniusza zbrodni, który stanowił „uosobienie żółtego niebezpieczeństwa”. Złoczyńca ucieleśniał „okrutną przebiegłość wschodniej rasy”, a jego celem było zgładzenie cywilizacji zachodniej. Azjaci z kart groszowych powieści byli zdeprawowani, a okrucieństwo tkwiło w ich naturze. Fu Manchu był ksenofobiczną karykaturą, która zawładnęła wyobraźnią rzeszy czytelników.
Sukces prozy Rohmera spowodował wysyp postaci skonstruowanych według orientalistycznego klucza. W szranki z Flashem Gordonem stanął okrutny władca planety Mongol Ming the Merciless, na kartach komiksów plany światowej dominacji snuł Yellow Claw, sympatyzujący z chińskimi komunistami potomek Czyngis-chana, a nieobliczalny Doktor No, syn Chinki i Niemca, zbudował organizację przestępczą, której rozbiciu podołać mógł wyłącznie kolonialny zbawca James Bond.
Japończykowi w twarz
22 grudnia 1941 roku w magazynie „Life” ukazał się artykuł „How to tellJaps from the Chinese”. Po ataku na Pearl Harbor przerażenie i wściekłość Amerykanów znalazły ujście w licznych aktach agresji skierowanych w stronę obywateli pochodzenia azjatyckiego. Wspomniany tekst miał pomóc czytelnikom odróżnić chińskich sojuszników od żądnych krwi Japończyków. Lwia część amerykańskiego społeczeństwa popierała przymusowe osadzenie osób posiadających japońskie korzenie w wojennych obozach przesiedleńczych.
Sposób reprezentacji mieszkańców wschodniej Azji w mediach dostosowany został do ówczesnej linii propagandowej, która w zdecydowanej mierze oparta była na tradycjach rasistowskich. Ze względu na odmienność rasową obraz Japończyków w popkulturze był silniej skarykaturyzowany aniżeli portrety Niemców i Włochów. Popularnymi środkami były dehumanizacja – w krótkometrażowej animacji „Scraps the Japs” uwięzieni przez Popeye’a żołnierze wili się w klatce niczym stado szczurów – oraz demonizacja – oddziały nieprzyjaciela z okładek superbohaterskich komiksów składały się z nieludzkich postaci obdarzonych ostrymi kłami, szpiczastymi uszami i długimi szponami.
Z wami czy z was?
Wraz z końcem wojny atmosfera otwartej wrogości wobec osób pochodzenia azjatyckiego zelżała, a nienawiść zastąpiona została przez podejrzliwość. Echo „żółtego niebezpieczeństwa” wciąż pobrzmiewało w kulturze masowej, czego najjaskrawszym przykładem były znane z „Zakochanego Kundla” złowieszcze koty Si i Am. Z czasem stereotypy ewoluowały, a popkulturowi Azjaci przestali budzić trwogę, zaczęli natomiast wywoływać spazmy śmiechu.
Long Duk Dong był modelowym przykładem azjatyckiego comic reliefu. Bohater „Szesnastu świeczek”, nakręconych przez Johna Hughesa, legendę kina młodzieżowego, posługiwał się łamaną angielszczyzną, posiadał silny wschodni akcent, zachowywał się nieporadnie i gubił w meandrach amerykańskich konwenansów. Kreacja Donga pełna była stereotypów, dość powiedzieć, że pierwszemu pojawieniu się postaci na ekranie akompaniuje głośny dźwięk uderzenia w gong.
Ostatnie kilka lat pokazało, że pozytywna wolna od stereotypów reprezentacja Amerykanów pochodzenia azjatyckiego w popkulturze jest możliwa. Gene Luen Yang odcisnął swój ślad na komiksach peleryniarskich powołując do życia współczesnego chińskiego superbohatera na kartach „New Superman” i rozliczając się z prozą Saxa Rohmera w nowej serii „Shang-Chi”. Furorę w kinach i na serwisach streamingowych zrobiły niezależne filmy „Minari” i „Kłamstewko”, młodzieżowe produkcje „Do wszystkich chłopców, których kochałam” i „Więcej niż myślisz”, czy mające multietniczne obsady seriale „Specjalista od niczego”, „Niepewne” i „Jeszcze nigdy…”. Czy to wystarczy, by z ulgą stwierdzić, że Fu Manchu już nie wróci?
Remigiusz RÓŻAŃSKI