Powstały pod koniec ubiegłego roku szósty rząd Binjamina Netanjahu wstrząsnął fundamentami izraelskiej demokracji. Planowana reforma sądownictwa, w praktyce może zniszczyć jakiekolwiek prawne ograniczenia dla władzy parlamentarnej większości. Sprzeciw wobec niej doprowadził do wielotysięcznych protestów. Radykalni koalicjanci rządzącego Likudu dążą do ograniczenia sekularyzmu w Izraelu i przyspieszenia ekspansji na Zachodnim Brzegu.
Gdy 1 listopada ubiegłego roku partie lewicowe i centroprawicowe przegrały wybory parlamentarne w Izraelu, wynik ten nie był zaskoczeniem. Ich koalicyjny rząd, powstały w wyniku sprzeciwu wobec praktyk politycznych wieloletniego premiera i przywódcy konserwatywnej partii Likud Binjamina Netanjahu, stracił większość parlamentarną w czerwcu. Półtoraroczne rządy przeciwników Likudu nie były w stanie odwrócić trendu trwającego od lat – skrętu izraelskiej polityki w prawo. Nawet toczące się wobec Netanjahu procesy korupcyjne nie odstraszyły wyborców.
Dla wielu zagranicznych partnerów Izraela zaskakujący okazali się koalicjanci zwycięskiej partii. Zarówno z powodu znacznej polaryzacji tamtejszej sceny politycznej, jak i wielokrotnego wiarołomstwa Netanjahu w stosunku do jego centroprawicowych partnerów, jedynymi stronnictwami chętnymi do współrządzenia z konserwatystami okazały się partie ultraortodoksyjnych judaistów i cieszących się silnym poparciem wśród żydowskich osadników na Zachodnim Brzegu nacjonalistów. Zdobyli oni nadspodziewanie wiele miejsc w Knesecie. W skład nowego rządu obok Likudu weszły: Szas, Zjednoczony Judaizm Tory, No’am, Religijny Syjonizm i Żydowska Siła.
Partnerów koalicyjnych dzieli wiele kwestii. Likud, w przeciwieństwie do Szasu i Zjednoczonego Judaizmu Tory jest partią świecką. Sam Netanjahu, mimo swego sprzeciwu wobec rozwiązania dwupaństwowego konfliktu Izraela z Palestyńczykami, nigdy nie był tak radykalny jak Becalel Smotricz z Religijnego Syjonizmu czy Itamar Ben-Gvir z Żydowskiej Siły. Koalicjanci mają jednak o wiele więcej wspólnych interesów. Tuż po ukonstytuowaniu się wspólnego rządu nowa większość w Knesecie przystąpiła do wprowadzenia w życie projektu, który za jednym zamachem umocniłby jej wpływy w Izraelu i uchronił premiera Netanjahu przed zarzutami korupcyjnymi. Projektem tym jest reforma Sądu Najwyższego.
Izrael nie posiada sztywnej konstytucji, jak na przykład Polska. Normy konstytucyjne tamtejszego systemu politycznego zawarte są w Prawach Podstawowych, które można zmieniać w takim samym trybie, co zwykłe ustawy. Jednak izraelskie rządy nie są poza wszelką kontrolą, ponieważ ustawa przegłosowana przez Kneset może zostać poddana ocenie sędziów Sądu Najwyższego, którzy mają prawo uznać ją za niekonstytucyjną. W dodatku Sąd Najwyższy może uznać ministra bądź premiera za nieuprawnionego do zasiadania w rządzie z powodu łamania prawa. Obecny rząd uważa ten system za niedemokratyczny, bo ogranicza władzę wyłonionej w wyborach większości. Rząd zamierza ograniczyć prawo oceny ustaw do pełnego składu Sądu Najwyższego, w którym wyrażenie negatywnej opinii wymagałoby zgody 12 z 15 sędziów. Da również Knesetowi możliwość odrzucenia tegoż stanowiska większością bezwzględną. W dodatku przeważająca część członków komitetu typującego przyszłych sędziów Sądu Najwyższego miałaby być wyznaczana przez Kneset. Wzmocnieniu uległaby też pozycja premiera, który nie mógłby już być uznany za niezdolnego do sprawowania urzędu z powodu prawomocnego wyroku skazującego.
Zaproponowane przez koalicję rządzącą reformy spotkały się z oburzeniem wśród izraelskich środowisk prawniczych. Przewodniczący Sądu Najwyższego uznał proponowaną reformę za „plan zmienienia demokratycznej tożsamości kraju nie do poznania”. Niemal dwustu naukowców z wydziałów prawa na izraelskich uczelniach podpisało się pod oświadczeniem, w którym propozycje reform uznano za próbę odrzucenia podziału władzy i zagrożenie dla praw człowieka. Prezydent Izraela Isaac Herzog zaapelował w przemówieniu do narodu, aby reformę sądownictwa przeprowadzono rozważnie i w oparciu o kompromis.
Plany izraelskiego rządu spotkały się też ze sprzeciwem obywateli tego kraju. Od początku stycznia dziesiątki tysięcy ludzi wychodzą na ulice izraelskich miast, by wyrazić sprzeciw wobec forsowanej przez rząd reformy. 4 marca na ulice Tel Awiwu wyszło 160 000 protestujących. Protestują również członkowie izraelskich służb i rezerwiści z elitarnych jednostek wojskowych.
W tle tych wydarzeń narasta o wiele starszy problem Izraela. Na okupowanych przez izraelskie wojsko terytoriach Zachodniego Brzegu już od czasów poprzedniego rządu intensyfikuje się konflikt między Palestyńczykami a osiedlającymi się na tych terenach, naruszającymi tym samym prawo międzynarodowe, żydowskimi osadnikami. Na ataki terrorystyczne palestyńskich bojowników izraelskie wojsko reaguje rajdami na ich kryjówki. Osadnicy tworzą nowe, nielegalne osiedla i atakują palestyńską ludność, częstokroć nie ponosząc za to żadnej kary. Szczególne oburzenie w Izraelu i poza nim wywołał atak osadników na miasteczko Huwara, w którym podpalili kilkadziesiąt domów, zabijając przy tym Palestyńczyka w odwecie za zamach, w którym zginęło dwóch Izraelczyków.
Nie wiadomo, czy rząd Netanjahu zdoła przeforsować reformę sądownictwa wbrew woli tysięcy protestujących, jednak niezależnie od wyniku tej konfrontacji Izrael jest wewnętrznie osłabiony. Jeśli Likud postawi na swoim, to zachodnim partnerom Izraela z pewnością o wiele trudniej będzie traktować Izrael jako jedyną demokrację na Bliskim Wschodzie. Kwestia okupacji Zachodniego Brzegu może stać się w zachodnim dyskursie politycznym o wiele bardziej dostrzegalna niż do tej pory.
Oskar KMAK