Jeżeli mielibyśmy przy pomocy jednej scenki rodzajowej opisać istotę Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, to znalazłby się w niej sprzedawca hot dogów, ogrzewający swoje dłonie nad przenośnym grillem w sąsiedztwie zdolnego pomieścić 2451 kinomanów multipleksu sieci CineStar. Polityka zagnieżdżona jest głęboko w bruzdach wyrytych w arteriach miasta goszczącego jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych na świecie. „Berlinale”, jak żaden inny festiwal, udziela głosu duchowi czasu.
Berlińskie święto kina rozpoczęło się 16 lutego. Przez dziesięć dni trwania festiwalu jak bumerang powracało pytanie o zasadność celebracji X muzy w krajobrazie świata dotkniętego wojną, krwawymi protestami i katastrofami naturalnymi. Wejście do domeny filmu bynajmniej nie musi być równoznaczne z eskapizmem, wszak kino w szczególny sposób reaguje na zmieniającą się rzeczywistość, projektując idee prowokujące do dyskusji i inspirujące do działania. To, że „Berlinale” również nie odbywa się w próżni, lecz toczy rytmem społeczno-politycznych przemian, dobitnie podkreślali organizatorzy gali otwarcia. W imieniu społeczności Festiwalu duet konferansjerski oficjalnie wyraził solidarność z protestującymi w Iranie oraz stanowczo potępił rosyjską agresję przeciwko Ukrainie.
Na co nie mieli odwagi organizatorzy ubiegłorocznego rozdania Oscarów, włodarzom 73. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie w to graj, toteż w trakcie gali ze zgromadzonymi w Berlinale Palast (i setkami kinomanów śledzących transmisję w przystosowanym do potrzeb wydarzenia Verti Music Hall) zdalnie połączył się prezydent Ukrainy – Wołodymyr Zełeński. Głowa państwa wygłosiła płomienną przemowę, której treść bez wyjątku wzruszyła zebranych – w tym Seana Penna przybywającego do Berlina z premierą dokumentu „Superpower”. Film hollywoodzkiego gwiazdora znalazł konkurencję w postaci polskiego „W Ukrainie” Piotra Pawlusa i Tomasza Wolskiego, wyświetlanego w ramach sekcji Forum.
73. edycję festiwalu otworzyło „She Came to Me” Rebecci Miller, w którym na drugim planie można było ujrzeć, przecierającą kolejne szlaki za oceanem, Joannę Kulig. Kontrowersyjna, oparta na stereotypach rola bez wątpienia podzieli rodzimą widownię, jak zapewne zrobi to sam film, którego komiczna cudaczność zachwyca lub żenuje. Wybór komedii na pokaz otwarcia korespondował z tematem towarzyszącej festiwalowi konferencji Berlinale Talents – „Chyba żartujesz: Humor w poważnych czasach”. – Humor pomaga ludziom znajdującym się w okropnych sytuacjach przebrnąć przez nie. (…) Może nawet okazać się zbawcą ludzkości – stwierdziła w tracie panelu jurorskiego konkursu głównego jego członkini Golshifteh Farahani.
Choć członkowie jury w trakcie wspomnianego wystąpienia zastanawiali się nad sensem istnienia nagród filmowych, te ostatecznie zostały przyznane. Wielkim zwycięzcą okazał się dokument „Na Addamancie” Nicolasa Philiberta, opowiadający o codzienności społeczności ośrodka dla osób z zaburzeniami psychicznymi. Najlepszym reżyserem okrzyknięty został Phillippe Garrel za pracę nad filmem „Le Grand chariot”. Ponadto nagrody otrzymały: młodziutka Sofia Otero („20.000 especies de abejas”) za najlepszą rolę pierwszoplanową, Thea Ehre („Bis and Ende der Nacht”) za rolę drugoplanową, Angela Schanelec („Musik”) za scenariusz oraz Helene Louvart („Disco Boy”) za zdjęcia – wyjątkowy wkład artystyczny.
Konkurs główny nie oddaje jednak skali różnorodności festiwalu, którego największe perły nierzadko kryją się w sekcjach pobocznych: Encounters i Panorama. Wspólnie postanowiliśmy skonstruować listę filmów opisujących ducha „Berlinale”, dla nas oznaczającego bezsprzecznie dobre kino.
1. „Femme”
Po tym seansie, długo nie byliśmy w stanie się otrząsnąć. „Femme” to soczyste queerowe revenge story, który wnosi powiew świeżości do współczesnego kina LGBT+. Aż trudno uwierzyć, że ta świetnie napisana, przepracowująca traumy i oddająca sprawczość ofierze historia to dopiero pełnometrażowy debiut fabularny Sama H. Freemana i Ng Choon Pinga. Film balansujący na granicy thrillera, dramatu i komedii opowiada o Julesie, który wieczorami spełnia się artystycznie w klubie jako drag queen pod scenicznym alter ego Aphrodite Banks. Pewnej nocy, tuż po udanym występie zostaje zaatakowany i brutalnie pobity. Po kilku miesiącach ponownie spotyka swojego oprawcę, z który nawiązuje nieoczekiwaną relację. Twórcy demontują szkodliwą binarność w postrzeganiu płci kulturowej, ukazując przy tym mechanizmy i przyczyny występowania zjawiska zinternalizowanej homofobii. „Femme” nie maluje queerowego świata w czarno-białych barwach, z odwagą odsłaniając przed widzami wnętrze sprawcy, który pod fasadą zmaskulinizowanego samca alfa kryje obraz cierpiącego, niepewnego siebie, mocno skrzywdzonego przez toksyczną męskość małego chłopca.
2. „Reality”
Film Tiny Satter to skrupulatny zapis przesłuchania Reality Winner – młodej pracownicy administracji federalnej, którą agenci FBI w 2017 roku oskarżyli o upublicznienie tajnych akt. Satter jest wierna materiałowi źródłowemu – stenogramowi rozmowy Reality z dwoma agentami, którzy za pomocą kreatywnych technik manipulacyjnych maglują dziewczynę przez kilka godzin, naprzemiennie przybierając maski „good-” i „bad cop”. Mimo dokumentalnego sznytu, twórczyni stawia na fabułę i aktorskie umiejętności Josha Hamiltona, Marchánta Davisa oraz wyjątkowo oszczędnej w emocjach Sydney Sweeney, która w klaustrofobicznej przestrzeni wypełnionej niezręcznością i strachem daje prawdziwy popis swoich aktorskich zdolności. Rola inteligentnej i zastraszonej przez agentów amerykańskiej patriotki to najlepsze z dotychczasowych wystąpień Sweeney, która w jeansowych szortach, z włosami związanymi w kitkę i bez grama makijażu jest niesłychanie naturalna i przekonująca. Atmosfera jest gęsta, emocje sięgają zenitu, a widz czuje ekscytację na miarę pełnokrwistego filmu akcji.
3. „Tótem”
Celebrujący życie i akceptujący śmierć film Lila Avilés to kronika rodzinnych smutków i radości. W domowej mikroprzestrzeni rodem z „Sieranevady” reżyserka z czułością i zaciekawieniem przygląda się wielopokoleniowej rodzinie, w której nie brakuje tarć, głośnego śmiechu, jak i przede wszystkim miłości. Najbliżej jesteśmy siedmioletniej Sol, która jak na swój wiek odznacza się imponującą dojrzałością i wrażliwością w stosunku do otaczającego ją świata dorosłych. Avilés zaprasza widzów do intymnej przestrzeni meksykańskiej społeczności, w której stosunek do przemijania jest zgoła inny od zachodniego podejścia do śmierci. W przestronnym domu pełnym życia i gwarnych rozmów w pokoju na piętrze swoje ostatnie dni przeżywa Tona – młody ojciec małej bohaterki, który choruje na raka. Z okazji jego urodzin, rodzina wyprawia mu huczną imprezę, na której wrażliwy, przypominający ledwie cień siebie sprzed choroby malarz Tona świętuje swoje zapewne ostatnie zdmuchnięcie świeczek.
4. „Mal Viver”
To właśnie João Canijo zgarnął na Berlinale Srebrnego Niedźwiedzia w postaci Nagrody Jury. Obraz portugalskiego twórcy nosi znamiona transu, którego przepięknie skomponowane zdjęcia wprawiają widza w kontemplacyjną i nostalgiczną aurę zawieszenia. Samo miejsce akcji – urokliwy, lecz podupadający rodzinny hotel wytwarza wokół siebie metafizyczną, tajemniczą atmosferę. Z pewnością, jest to zasługa dwóch charyzmatycznych kobiet, które prowadzą chylący się upadkowi biznes – matki i córki: Sary oraz Piedade. Gdy do zajazdu przybywa Salome – młoda latorośl Piedade, dochodzi do międzypokoleniowych spięć. Na światło dzienne wychodzą skrywane przez lata pretensje i żale, a także wychowawcze błędy, których skutki pokutują w życiu bohaterek po dziś dzień. Niespieszne, przesycone kobiecą energią, pełne goryczy i piękna „Mal Viver” to coś więcej niż tylko filmowe doświadczenie.
5. „Elaha”
Debiut fabularny Mileny Aboyan to kawał wartościowego, empatyzującego z kobietami współczesnego kina feministycznego. Niemiecka produkcja przybliża losy młodej, pracowitej Kurdyjki mieszkającej w Berlinie wraz ze swoją restrykcyjną kulturowo rodziną. Surowa matka dziewczyny wiecznie przejmuje się tym, co powiedzą o nich sąsiedzi albo czy wesele zorganizowane dla ukochanej córki będzie wystarczająco wystawne. Mimo że Elaha jest młodą Europejką, a na co dzień, prócz kurdyjskich przyjaciółek, otaczają ją kobiety z różnych kręgów kulturowych, jednym z jej większych pragnień jest szybkie wyjście za mąż. Pojawia się jednak znaczący „problem” – bohaterka uprawiała już kiedyś seks, a warunkiem zbliżającego się ślubu ze starszym wybrankiem (który oczywiście współżył już z innymi kobietami) jest nienaruszona błona dziewicza. Rozpoczyna się frustrujący i pełen absurdów wyścig z czasem, który doprowadzi protagonistkę na skraj załamania. Aboyan obdarza Elahę zrozumieniem, wytaczając jej drogę w poszukiwaniu swojej sprawczości i kobiecości. To udany przykład female gaze, w ujęciu, którego nagość traci status tabu, a kobiece pożądanie przestaje być synonimem wstydu.
6. „mul-an-e-seo”
Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na ubiegłorocznym „Berlinale” Hong Sang-soo powrócił do europejskiej stolicy kina z autotematyczną miniaturą, łączącą w sobie utrwalanie unikalnej autorskiej wrażliwości z wypływaniem na całkiem nowe filmowe wody. Centralną postacią „in water” jest młody aktor, próbujący swoich sił w reżyserii. Bez scenariusza i z wygrzebanym z dna skarbonki budżetem operacyjnym Seoung-mo przemierza wybrzeże w poszukiwaniu inspiracji. Praca nad projektem z zaangażowanymi w niego przyjaciółmi jest dla filmowca sposobem na ucieczkę przed samotnością, która pozbawia jego życie wyrazu. Hong wizualizuje ów brak, bezwzględnie rezygnując z ostrości obrazu, na rzecz rozmycia, przywołującego skojarzenia ze studencką etiudą lub intymnym dokumentem rodzinnym. Impresjonistyczny szkic reżysera zaciera granicę między twórcą a tworzywem, tak chętnie kontestowaną już w „Filmie powieściowym”. Melancholijna pocztówka z żyjącego w rytm szumu oceanu wybrzeża uwodzi swoim lo-fi charakterem, służąc za stylową reminiscencję z procesu twórczego Honga Sang-soo.
7. „Aatmapamphlet”
„Berlinale” to nie tylko konkurs główny, lecz również nie mniej ważna sekcja Generation, prezentująca kino młodych. Komedia Ashisha Avinasha Bende w rozbrajający sposób opisuje indyjskie konwenanse, będąc historią silnie zakorzenioną w lokalnym kolorycie, lecz opartą o uniwersalne przesłanie równości i jedności. Ashish, buddyjski dalita, zakochuje się bez pamięci w Srushti, przedstawicielce wyższej kasty. Czy ten mezalians ma szansę się ziścić? Odpowiedź na to pytanie prowadzi przez pastisz bollywoodzkich superprodukcji, memiczne poczucie humoru i szkic przemian zaszłych w indyjskim społeczeństwie w latach 90. Choć Bende porywa się niejednokrotnie na nieuzasadniony optymizm, koniec końców jest on przydatnym narzędziem w budowie krzepiącej opowieści, otwierającej młodego (i nie tylko) widza na wspaniałość ludzkiej różnorodności. „Autobio-pamphlet” to film coming-of-age, który bez wątpienia mógłby z powodzeniem znaleźć się wśród tytułów tegorocznej berlińskiej retrospektywy.
8. „Kokomo City”
„Please don’t shoot me down, ‘cause I’m flying” – śpiewała w refrenie utworu Lil Wayne’a D. Smith, reżyserka dokumentu docenionego przez publiczność sekcji Panorama. Producentka muzyczna i kompozytorka, mająca na swoim koncie współprace z K. Dotem i Andrém 3000, zaprezentowała na festiwalu debiutancki obraz, który porwał zebranych i nie bez kozery sprawił, że Zoo Palast odleciało. Nakręcony w głębokiej czerni i bieli film budzi estetyczne skojarzenia z „Ona się doigra” Spike’a Lee, będąc jednocześnie dokumentalnym spadkobiercą „Mandarynki” Seana Bakera. Nakręcone z dala od hollywoodzkich fabryk snów i zmontowane przez reżyserkę w iMovie „Kokomo City” nie nosi bynajmniej znamion dyletanctwa. Filmowczyni doskonale rozumie język kina, lecz, co ważniejsze, odważnie i otwarcie opowiada o doświadczeniach czarnoskórych transpłciowych pracownic seksualnych. Bohaterki dokumentu to krasomówczynie i urodzone gawędziarki, których losy tworzą mozaikowy obraz kobiet, próbujących zaznaczyć swoje miejsce w feministycznym dyskursie, jak również dumnie żyć w zgodzie ze swoją tożsamością. W obliczu zbierającej śmiertelne żniwo nagonki na osoby transpłciowe, jest to film ważki i potrzebny.
9. „Műanyag égbolt”
Węgiersko-słowacka koprodukcja wpisuje się w nurt rotoskopowej fantastyki, święcącej współcześnie triumfy za sprawą tytułów takich jak „Kręgosłup nocy” czy „Poplątana”. Pełnometrażowa animacja Tibora Bánóczki i Sarolty Szabó to budząca metafizyczny niepokój dystopia, w której ekokrytyka spotyka się z filozofią posthumanistyczną. W świecie „White plastic sky” garstka ocalałych żyje w enklawie pośrodku postapokaliptycznego pustkowia, zmuszona w dniu pięćdziesiątych urodzin poddać się eutanazji, celem zaimplementowania nasiona przemieniającego ciało w życiodajne drzewo. Kontestacja systemu przez jednego z mieszkańców staje się zaczątkiem trzymającej w napięciu opowieści o odzyskiwaniu podmiotowości, lecz także prowokuje zadumę nad moralnością ludzkiej egzystencji w chylącym się ku upadkowi świecie. Kontrowersyjny finał znajdzie swoich przeciwników, co nie dezawuuje zaprezentowanej przez węgierskich animatorów wizji.
10. „Kiss the Future”
„F*ck the past, kiss the future!” – wykrzykiwał wzruszony Bono w trakcie koncertu w Sarajewie w 1997 roku. Słynne słowa lidera zespołu U2 posłużyły za tytuł przejmującego dokumentu muzycznego Nenada Cicin-Saina, który zabrał publiczność festiwalu w podróż do oblężonej stolicy Bośni i Hercegowiny. Wyprodukowany przez Matta Damona i Bena Afflecka film przybliża codzienność mieszkańców atakowanej metropolii, którzy pomimo wojennej pożogi, próbują korzystać ze strzępków normalności. W manierze suto nagradzanego „Summer of Soul” dokumentaliści opowiadają o serbskiej napaści przez pryzmat muzyki, będącej narzędziem oporu. W filmie oprócz wypowiedzi członków U2, polityków oraz lokalnych aktywistów, zawarto liczne materiały archiwalne, umożliwiające przeniesienie się do czasów, gdy sarajewskie róże dopiero rozkwitały. Napisany przez historię katartyczny finał stanowi celebrację niezłomności człowieczej woli, jak również niesie przesłanie nadziei, tak bardzo potrzebne w dzisiejszych, mrocznych czasach.
Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie z uwagą przygląda się współczesności, lecz także odważnie kieruje wzrok w kierunku przyszłości – kina i świata. Nie oznacza to bynajmniej, że programerzy wydarzenia spuszczają na przeszłość zasłonę milczenia. „Berlinale” to również zapomniane klasyki kina litewskiego w przeglądzie kina coming-of-age, odrestaurowane kamienie milowe kinematografii w sekcji Berlinale Classics oraz perły z bogatej filmografii Stevena Spielberga wyświetlane w ramach tegorocznego Hommage’u. „Dobrze jest się bać” – oświadczył uhonorowany Złotym Niedźwiedziem za całokształt twórczości filmowiec. W chwili, gdy duch czasu ma się z lękiem za pan brat, słowa te są nam wyjątkowo potrzebne.
Remigiusz RÓŻAŃSKI
Daria SIENKIEWICZ