Niekończąca się opowieść MCU. Czy świetność superbohaterskiej sagi dobiegła końca?

Czy,,Ant-Man i Osa: Kwantomania” jest początkiem końca MCU? Źródło: materiały promocyjne Marvel Studios

Od czasu premiery ,,Avengers: Endgame” fani MCU mają kłopot ze wskazaniem filmu, mogącego konkurować z dotychczas udanymi i popularnymi produkcjami z komiksowej stajni. O ile na początku wielu przymykało oko na pewne niedociągnięcia, o tyle przy ,,Ant-Man i Osa: Kwantomania’’ poziom irytacji widzów wzrósł, a głosy niezadowolenia przeważają nad tymi, które bronią całokształtu historii czwartej i piątej fazy Multiwersum. Gorycz rozczarowania jest silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Można powiedzieć, że każdy kolejny film z superbohaterskiej sagi jest jak trening wytrzymałości widzów na kolejne niekonsekwencje scenarzystów. Być może prawdziwi fani będą musieli (jeśli jeszcze tego nie zrobili) przyznać rację laikom, mówiącym, że wraz ze śmiercią Tony’ego Starka umarło w MCU wszystko, co dobre. Najnowsze przygody „Biegnącego z mrówkami” (z wolnego tłumaczenia) są wypadkową nienajlepszych i niezbyt optymistycznych decyzji twórców, z których trzy szczególnie mocno odciskają swoje piętno na obecnej kondycji uniwersum.

Z perspektywy czasu „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” (2022) jest miłym akcentem na osi niepowodzeń w filmowym uniwersum Marvela. Postać Shuri (Letitia Wright) aspiruje do grona bohaterów znanych z początków działania międzynarodowej franczyzy. Jest to kreacja udana, choć nie wolno zapomnieć o potężnym ładunku emocjonalnym związanym ze śmiercią Chadwicka Bosemana, który wzmocnił całościowy odbiór filmu. Wspomnienie pierwszej fazy MCU nie jest przypadkowe, ponieważ ostatnia przygoda Paula Rudda z tytułowym Ant-Manem jest daleka od tego, do czego aktorzy sami nas wówczas przyzwyczaili. Obsada, w której znajduje się m.in. Evangeline Lily i Michael Douglas, miała szansę obronić fabułę, niestety nie podołała zadaniu. Warto zastanowić się, w czym tkwi sedno problemu i dlaczego amerykański producent Kevin Feige nie reaguje. Czarna Wdowa w wykonaniu Scarlett Johansson, Clint Barton grany przez Jeremy’ego Rennera czy Tony Stark przez Roberta Downeya Juniora to jedne z wielu nietuzinkowych postaci ożywionych charyzmą, grających ich aktorów i aktorek. Nie można zostawiać całego ciężaru sagi na barkach utalentowanej Letitii Wright, ponieważ nie wróży to niczego dobrego.

Lista gwiazd występująca w pierwszych trzech fazach MCU jest długa, dobrze znamy te powtarzające się wielokrotnie w napisach końcowych nazwiska. Bez względu na to, ile razy pojawiały się na ekranie, widzowie nie byli znużeni. Z niewiadomego powodu włodarze, zamiast skupić się na rozwoju określonych bohaterów, postanowili rozbić ich ogromną liczbę na kilkanaście filmów i seriali. W kwestii postaci możemy dostrzec dwa zasadnicze problemy. Pierwszy z nich dotyczy tego, co ekscytuje fanów i docelowo zachęca do zajęcia miejsca na kinowym fotelu, a mianowicie aktorskiej charyzmy, której na próżno szukać choćby w Amalii Chavez (Chess Lopez), bądź Namorze (Tenoch Huearta). Druga zagwozdka wiąże się z ogromną, wręcz przesadzoną liczbą wprowadzanych superbohaterów, którym poświęca się niewystarczającą uwagę, czego doskonałymi przykładami są „Ant-Man i Osa…” i „The Eternals” z 2021 roku. Czołowym reprezentantem tej grupy jest, niestety, główny antagonista ostatnich dwóch faz grany przez Jonathana Majorsa, Kang.

Nawet świeży i udany ,,Moon Knight” nie jest w stanie udźwignąć
całego ciężaru porażek uniwersum Źródło: materiały promocyjne Marvel Studios

Co ciekawe, wspomniana postać pojawiła się w uniwersum zaledwie dwukrotnie. Zarówno osoby odpowiedzialne za promocję filmu, jak i sami aktorzy próbują wmówić nam wartość jego występu, choć faktycznie Kang aż tyle od siebie nie wniósł, żebyśmy mogli uwierzyć PR-owcom na słowo. Być może między serialem „Loki” a „Ant-Manem i Osą: Kwantomania” nie powinno być żadnej produkcji, bo mało która z powstałych doprowadziła widza do bliżej określonego celu czy rozwiązania zagadki multiczasowości. Dla porządku rzeczy przypomnijmy: na przestrzeni 11 lat (fazy od pierwszej do trzeciej) na świat wydano 23 produkcje, z kolei w skład pozostałych weszło ponad osiem filmów i seriali wyprodukowanych w zaledwie dwa lata. O ile „Moon Knight” czy „WandaVision” to bardzo udane uzupełnienia, o tyle nie są w stanie osłodzić goryczy ogólnego wrażenia przesytu odczuwanego przez widzów. Bogate uniwersum wcale nie musi wzbudzać skojarzeń z kiczowatym nadmiarem, ponieważ barwne kompendium zachęca do zgłębienia licznych historii, anegdot i ciekawostek. Niemniej trzeba obchodzić się z nim delikatnie i wiedzieć, kiedy należy zwolnić tempo. Efektem ubocznym jest wywieranie presji, bazującej na konieczności obejrzenia wszystkiego, co Marvel ma do zaoferowania, w obawie przed wypadnięciem z obiegu. Wedle starej maksymy kluczem dobrego smaku nie jest ilość, ale jakość.

Wątpliwości wzbudza również sama koncepcja Multiwersum. Niezliczona liczba wariantów świata przedstawionego sprawia, że wartość każdego filmowego wydarzenia jest obraźliwie płytka. Przykładowo: w razie śmierci danego bohatera reżyser wykorzystuje ów haczyk i sięga po postać żyjącą w innym uniwersum, aby magicznie przywrócić ją do życia. Ten wytrych został wykorzystany w przypadku Lokiego, dzięki czemu na platformie Disney+ dostępny jest serial, w którym możemy śledzić perypetie boga psot oraz jego licznych alter ego. Coraz częściej działania bohaterów pozbawiane są konsekwencji, które bądź co bądź w pierwszych filmach Marvela miały kolosalne znaczenie dla całego biegu historii. W tym kontekście poważne traktowanie starcia Ant-Mana z Kangiem jest trudne, ponieważ widz, posiłkujący się obecną zasadą działania uniwersum, wie, że ten sposób rozwiązania akcji może nie mieć żadnego znaczenia dla sagi. Pozbawienie sensu tekstu kultury, w tym przypadku filmu, jest najgorszą krzywdą, jaką mogą mu zrobić twórcy. Sentyment żywiony względem takich postaci jak Czarna Wdowa czy Kapitan Ameryka sprawia, że pozostawanie obojętnym na lekkomyślność twórców jest dla widzów niemal karkołomnym zadaniem.

Oliwia GÓRSKA