Pod koniec kwietnia na ekranach kin pojawiła się najnowsza produkcja Ariego Astera – reżysera namaszczanego po wielokroć na geniusza współczesnego kina grozy i zarazem posthorrorowego zbawcę gatunku. Nie byłoby w tym jednak niczego niezwykłego, gdyby nie fakt, że przy okazji premiery Asterowi nieumyślnie udało się uwypuklić problem po cichu trawiący kino od ponad roku. „Bo się boi” stało się bowiem kolejną ofiarą „syndromu trzeciego filmu”. Ale po kolei…
Kiedy w 2015 roku Robert Eggers zadebiutował filmem „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”, środowisko krytyków było zszokowane. Owszem, już pochodzący z 2014 roku „Babadook”zwiastował nadejście zupełnie nowej odmiany kina gatunkowego, w której to klasycznie pojmowany horror miał zostać pożeniony z szeroko rozumianym arthousem, jednak dopiero obraz Eggersa okazał się pierwszym w pełni ukonstytuowanym posthorrorem. Pełnometrażowy debiut reżyserski Amerykanina szturmem wdarł się do masowej świadomości widowni, wytrącając ją równocześnie z bezwładnie pielęgnowanych przez lata przyzwyczajeń odbiorczych. Tego typu wydarzenie nie mogło przejść bez echa.
Już dwa lata później na kinowych ekranach pojawił się kolejny kamień milowy w historii współczesnego kina grozy – „Uciekaj!” w reżyserii debiutującego w tej roli Jordana Peele’a. Obraz okazał się tak dużym sukcesem, że pozwolił Peele’owi odebrać Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. Biorąc pod uwagę dość nieszczęśliwe doświadczenia horroru na galach organizowanych przez Amerykańską Akademię Filmową, delikatnie rzecz ujmując, była to sytuacja zaskakująca. I choć nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji, odrobinę mniej niespodziewany okazał się być jeszcze jeden reżyserski debiut. Tym razem w wykonaniu Ariego Astera, nomen omen – głównego bohatera dzisiejszego tekstu i twórcy „Hereditary. Dziedzictwa”. Jak nietrudno się domyślić, cała „święta trójca” posthorroru nie poprzestała tylko na jednym filmie.
Chociaż już debiutanckie obrazy Eggersa, Peele’a i Astera prezentowały niewyobrażalnie wysoki poziom, to jakimś nie do końca zrozumiałym dla mnie sposobem okazało się, że ich kolejne produkcje są jeszcze lepsze. Powiedzieć, że „The Lighthouse”, „To my” i „Midsommar. W biały dzień” to produkcje wybitne, to jak nie powiedzieć nic. Dzięki kolejnym sukcesom trójce reżyserów udało się przebić przez kinofilski nieboskłon i zapisać złotymi zgłoskami w historii nie tylko horroru, ale i współczesnej kinematografii. W tym momencie pojawił się jednak pewien problem: jak po raz kolejny przeskoczyć poprzeczkę, która już w tym momencie sięga niemal gwiazd? Otóż niestety, nie można.
Presja ciążąca na reżyserach przy okazji prac nad trzecimi filmami była olbrzymia, ale możliwe drogi były tylko dwie: rozwijanie promowanej poprzednio stylistyki (co wiązało się z koniecznością „przeskoczenia rekina” i ryzykiem bycia oskarżonym o wtórność), bądź postawienie na gatunkowy eksperyment zrealizowany na znacznie większą skalę, związany z potrzebą stworzenia wielkoformatowego kinowego widowiska. Niestety, tego typu obrazy niemal zawsze posiadają horrendalnie wysoki budżet, co jest równoznaczne z pracą pod egidą jednego z czołowych hollywoodzkich studiów, takich jak Universal Pictures. A czego by nie mówić o konglomeratach medialno-rozrywkowych – ich głównym celem zawsze będzie zarabianie pieniędzy, nie zaś wolontariat na rzecz natchnionych posthorrorowych artystów, którym nagle zachciało się zrealizować mroczne kino kostiumowe („Wiking”), bądź monster movie z latającym spodkiem w roli głównej („Nie!”).
Chociaż trzecie produkcje Eggersa i Peele’a w żadnym wypadku nie zasłużyły na określenie beznadziejnych, a pod względem technicznym stanowią audiowizualny kosmos, to trzeba przyznać, że pod tym wszystkim zagubił się zarówno horror, jak i autorskość. Czuć w nich bardziej „niewidzialną” rękę studia, niż bezpośrednie działania samych twórców, którzy ugięli się pod ciężarem wielomilionowych budżetów i ogromnego rozmachu produkcji. Jakichkolwiek działań by się nie podjęli i tak skazani byli na mniejszą lub większą porażkę. Mimo to Eggers i Peele dali z siebie tyle, ile mogli, tym samym wybierając „mniejsze zło”. Z nie do końca jasnych powodów, Ari Aster podczas prac nad „Bo się boi” stwierdził jednak, że preferowałby bramkę z numerem dwa.
Eggers i Peele dostosowali się do zasad rządzących studiem, Aster zaś nagiął je do realizacji własnych celów. Ekranizacja próby jego ucieczki od problemów i równocześnie najdroższa sesja terapeutyczna w historii kina pochłonęła budżet ponad 30 milionów dolarów. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie była to gotówka dystrybuowana przez niezależną wytwórnię A24, a dochód ze sprzedaży biletów, po serii pokazów przedpremierowych oraz weekendzie otwarcia, nie wyniósł mikroskopijnych trzech milionów dolarów. Czarę goryczy przelał fakt, że Aster, w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, miał pełną kontrolę kreatywną nad ostatecznym kształtem obrazu i całkowitą swobodę artystyczną. Efekt? „Bo się boi” zanotowało najsłabsze otwarcie w całej karierze reżysera i zostało wręcz pożarte przez, mające premierę w tym samym czasie, „Martwe zło: Przebudzenie”. Horror w reżyserii Lee Cronina podczas pierwszego tygodnia wyświetlania zarobił niemal czterokrotność swojego budżetu, zdobywając jednocześnie znacznie przychylniejsze recenzje zarówno od widzów, jak i krytyków. A to jeszcze nie koniec złych wiadomości.
Choć tytuł najnowszego obrazu Astera zdaje się nieśmiało sugerować, że „Bo się boi”, to w trakcie seansu najbardziej przerażające są metraż i ziejąca z ekranu nuda. Gwoli ścisłości – pierwszy akt filmu jest fenomenalny. Po jego zakończeniu wypadałoby jednak jak najszybciej opuścić kino, bowiem dalej jest już tylko gorzej. Reżyser zadecydował się pastwić nad widownią przez kolejne dwie godziny za pomocą swoich nieprzepracowanych traum. Polski dystrybutor uparcie twierdzi, że obraz Astera to „najstraszniejsza komedia i najśmieszniejszy horror” tego roku, problem w tym, że ewidentnie pomylił „Bo się boi” z najnowszym „Martwym złem”, które niespodziewanie stało się jego największym konkurentem. Można by jednak bez problemu wybaczyć specom od marketingu ten delikatny afront, biorąc pod uwagę fakt, że oba filmy opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym. Jedyna różnica jest taka, że obraz Cronina jest dobry.
Jak nietrudno się domyślić, to jeszcze nie koniec ani problemów „Bo…”, ani nawet jego porównań do „Martwego zła”. Obie produkcje biorą na tapet zaskakująco podobny temat – wszelkiej maści rodzinne lęki, a także zaprzęgają do pomocy podłoże teoretyczne tego samego Austriaka (kłania się tu freudowska psychoanaliza). Jednak w miejscu, w którym film irlandzkiego twórcy zniewala widzów swoją brutalną intensywnością, urzeka diabelskim poczuciem humoru oraz chwyta za serce rozczulającą opowieścią o dorastaniu do roli rodzica, Astera nie stać na wiele więcej niż zaprezentowanie w całej okazałości skrywanego na mrocznym poddaszu kilkumetrowego zębatego penisa. Choć oba filmy z założenia stanowią przedziwny mariaż horroru i komedii, to „Martwe zło: Przebudzenie”, znacznie bardziej przeraża i bawi widza, subtelnie przemycając znacznie więcej treści w trakcie swojego niemal dwukrotnie krótszego metrażu niż trzygodzinny film Astera. A najwspanialsze jest to, że „Martwe zło…”, aby poigrać z psychoanalizą, wcale nie potrzebuje morderczego przyrodzenia. Wystarcza mu zwykła tarka.
Nic nie opisze „Bo się boi” równie trafnie, co jego proroczy tytuł oryginalny – „Disappointment Boulevard” stanowi bowiem ucieleśnienie „syndromu trzeciego filmu”. Produkcji nie tyle słabej, ile znacznie gorszej, bowiem przeraźliwie rozczarowującej. Czy można było uniknąć tej porażki? Najprawdopodobniej nie, ponieważ w grę wchodziła niebywale natrętna odmiana filmowego fatum, ale z całą pewnością istniała możliwość ograniczenia jego skutków. Zamiast na plan, wystarczyło wysłać Ariego Astera prosto na terapię.