Ridleya Scotta nie trzeba nikomu przedstawiać. Twórca takich hitów jak „Gladiator”, „Obcy – 8. pasażer Nostromo„ czy „Łowca androidów” na zawsze pozostanie jednym z najoryginalniejszych twórców filmowych wszechczasów. Niestety, ze szczytu można już tylko spaść, co gołym okiem widać po fali krytyki, z jaką się spotkał „Dom Gucci”, bądź po finansowej porażce „Ostatniego pojedynku”. Zatem, czy w swoim najnowszym dziele, „Napoleonie” Scott odrodził się niczym feniks z popiołów? A może jedynym feniksem jest tam Joaquin?
Biografia Napoleona Bonaparte to znakomity materiał na film. Jest w niej miejsce na zapierające dech w piersiach sceny batalistyczne, zaprezentowanie portretu charyzmatycznego człowieka czy rzetelne zarysowanie jego relacji z Józefiną. Co zatem poszło nie tak? Dlaczego najnowsze dzieło Ridleya Scotta to przeciętny biopic, który chwilę po seansie ucieka w zapomnienie?
Największym problemem „Napoleona” jest nieprzemyślany scenariusz, w którym zamiast emocjonujących scen z życia tytułowego bohatera, widz otrzymuje jałową lekcję historii prowadzoną przez niewyedukowanego wykładowcę. Nieumiejętny sposób opowiadania już na początku seansu daje o sobie znać, bowiem oblężenie Tulonu jest przedstawione powierzchownie. Faktem jest to, że scena szturmu jest wizualnie interesująca – choreografia walki, dynamiczne i płynne ruchy kamery, jak również brutalność tej sekwencji, dostarczają pozytywnych emocji, jednak zabrakło scen samego planowania natarcia na Brytyjczyków. Twórcy najwyraźniej zapomnieli, że Napoleon określany jest jako symbol taktyki wojennej, przez co w filmie nie ma ani jednej sceny, która pokazałaby jego genialne umiejętności dotyczące strategii wojennej. Zamiast tego, Scott bierze widza za rękę i pokazuje, że Napoleon był dobry w planowaniu, bo był dobry w planowaniu i tyle. Według reżysera to w zupełności wystarczy.
Po zwycięskim szturmie i mianowaniu Napoleona na generała brygady, na ekranie pojawia się Józefina. Krótkowłosa piękność, która swoją urodą oczarowała głównego bohatera, wkrótce zostaje jego żoną. Problem w tym, że próba wykreowania naturalnej chemii filmowej między postaciami sprowadza się do niewiarygodnych interakcji, od których biją opary fałszu. Dialogi napisane przez Davida Scarpa, twórcę scenariusza do „Wszystkich pieniędzy świata” czy „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia” nie pozwalają aktorom błyszczeć na ekranie. Ich relacja jest zaprezentowana powierzchownie i nieangażująco, do tego stopnia, że zarówno na Joaquina Phoenixa i Vanessę Kirby patrzy się ze współczuciem, bowiem oboje dwoją się i troją, aby tchnąć odrobinę życia w swoje jednowymiarowe postacie. Trudno jest zajrzeć w głąb bohaterów, kiedy scenarzysta skupia się na żenujących żartach, które w zamyśle mają rozładowywać napięcie po scenach batalistycznych. Zabrakło wewnętrznych przemyśleń Napoleona i Józefiny, zarysowania ich barwnych osobowości, o których żywo pisze się w podręcznikach do historii. Przez cały seans nasuwają się pytania: czy Józefina darzyła Napoleona prawdziwym uczuciem ? Czy może pragnęła tylko poprawić swoją sytuację materialną? Czy skrucha, kiedy na jaw wyszedł jej romans, była prawdziwa? Czy też obawiała się wyłącznie utraty swojego dostojnego życia? Z „Napoleona” nie dowiemy się tego, przez niekonsekwentne przedstawianie postaci, która jest równie powierzchownie zarysowana jak bohaterowie drugoplanowi.
W filmach Ridleya Scotta postacie żeńskie często są traktowane po macoszemu na rzecz tych męskich. Świadczą o tym, takie dzieła jak: „Gladiator” czy „Robin Hood”, w których mężczyźni zyskują szczerą sympatię widzów. Trudno byłoby im nie kibicować w osiągnięciu ich celów. W przypadku Napoleona stało się jednak inaczej. Widz sympatyzuje z postacią historyczną, a nie bohaterem kreowanym przez Joaquina Phoenixa. Podobnie jak z Józefiną, Napoleon jest pozbawiony charyzmy, mdły i nijaki. Gdyby bardziej skondensować wydarzenia z życia bohatera, moglibyśmy dowiedzieć się, dlaczego był taki mocarny na polu bitwy, a nieporadny w życiu prywatnym, bądź skąd się wziął termin „kompleks Napoleona, albo to, w jaki sposób potrafił przekonać narody, aby z nim współpracowały. Zamiast tego, reżyser oferuje widzom zlepek scen, które nie mówią nic ciekawego o bohaterze.
Kiedy jednak scenarzysta zawodzi, Dariusz Wolski przybywa z odsieczą, oferując widzom przepiękną pracę kamery. Ze zręcznością manewruje między ujęciami z bliska i z daleka, uwieczniając brutalne sceny batalistyczne, które bezlitośnie osiadają pod powiekami. Te niewiarygodnie zrealizowane fragmenty wznoszą produkcję na wyższy poziom. Właśnie sekwencje wojenne ociekają realizmem, budzą ekscytację i trzymają w napięciu, a u mniej odpornego na widok krwi i wnętrzności widza mogą doprowadzić do mdłości. Praca operatora kamery ociera się o perfekcję, a powaga i chłód aż biją z ekranu. Fantastyczną warstwę wizualną w tych sekwencjach solidnie wspiera ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Martina Phippsa, która nadaje im rytmu i odpowiedniego tempa.
„Napoleon”, najnowszy film Ridleya Scotta, to warsztatowo dobre dzieło. Sceny batalistyczne uderzają brutalnością, muzyka współgra z akcją rozgrywającą się na ekranie, operator kamery oferuje widzom jeden szlachetny obraz za drugim, a ekipa odpowiedzialna za kostiumy i charakteryzacje wiarygodnie odwzorowuje wizerunki ludzi żyjących na przełomie XVIII i XIX wieku. Szkoda jednak, że produkcja poza atrakcyjną warstwą wizualną i audialną nie ma za wiele do zaoferowania. Niestety, „Napoleon” pozostawia po sobie gorzki smak rozczarowania, dlatego polecam po seansie udać się do cukierni i zjeść słodką napoleonkę.
Szymon FILIPIAK